Mija 7 lat, od kiedy Muses dostarczyli nam swoją ostatnią, monumentalną płytę Purgatory/Paradise, po której wydawało się, że siły twórcze Hersh i spółki opadną na dłuższy czas. Tymczasem Kirstin zdążyła nagrać w międzyczasie dwa osobiste, solowe krążki, aby w 2020 ponownie zaatakować zespołowo. Sun Racket to idealna kontynuacja podjętych wcześniej przez Muses tematów; terytoriów, na które zespół wszedł po przearanżowaniu sił w 2003, roku powrotu do życia. Jednocześnie, to cezura – świeża, czysta kartka gotowa do zapisania poezją, emocjami, dynamiką i doświadczeniem.
Sympatycy inkarnacji Muses z przełomu lat 80 i 90-tych dobrze znają podział ról, jaki przypadał na dwie główne driverki tego zespołu: Hersh i Tanyę Donelly. Hersh wnosiła swoje demony i depresję, bardzo osobiste, często niejasne słowa i nieregularne kompozycje. Donelly z kolei przypadła w udziale przebojowość, niewątpliwy urok osobisty i łagodna szczypta gwiazdorstwa. Obie te fale dały razem jeden z najpiękniejszych skarbów amerykańskiej alternatywy tamtych lat, obok Pixies, The Breeders, Sonic Youth czy Dinosaur Jr. Gdy Donelly opuściła zespół, wielu słuchaczy natychmiast odczuło ten ubytek i przeniesienie środka ciężkości na Hersh (oraz Davida Narcizo). Muses schowały się w pół-mroku, za każdym razem, niestrudzenie, usiłując zagospodarować powstałą wyrwę w sercach fanów.
Sun Racket to płyta, która dobitnie pokazuje, że tytaniczna praca Hersh już została wykonana. Zarówno ten krążek, jak i jego poprzednik, to kawał muzyki, który należy traktować na równych, a wręcz niezależnych systemach prawnych, co sukcesy sprzed 30 lat. W typowy dla siebie sposób, Muses brzmią radośnie, ale jest to radość podszyta smutkiem, niepewnością, strachem. Zaczynamy raźnie i dynamicznie jak The Breeders, ale później czeka nas nieuchronny spacer schodami w dół. Osobiste egzorcyzmy Hersh stają się na naszych oczach i uszach doświadczeniem zbiorowym, terapią grupową gdzieś w garażu, piwnicy, lub przyciemnionej uczelnianej stołówce. Wieje wiatr i deszcz uderza w szyby, myśli uporczywie złe, ale jest w tym nie tylko piękno, lecz i dziwnie kojący spokój.
Na Sun Racket nie ma co liczyć na przeboje (takie jak „Dizzy”), chociaż dużo z tych numerów daje się zapamiętać na dłużej. To krążek na tyle „szybki” i spójny, że należy go przyjmować wyłącznie w całości, jako jedną, twardą, zmrożoną pigułę. Ta garażowa estetyka dobrze odpowiada duchowi czasu, gdy domy stały się głównymi arenami wydarzeń muzycznych. Hersh ubolewa i nad tym i chociaż jej brzmienie lubi zatrząść okiennicami, kopniakiem otworzyć drzwi i wybiec na ulubione skrzyżowanie (Purgatory/Paradise), to wciąż mówimy tu o brzmieniu „wnętrza”. To wnętrze bywa ukojeniem, ale i więzieniem; schronem, ale też izolatką. W muzyce Muses łatwo odnaleźć część siebie i zrozumieć ich punkt widzenia przez swoje własne, wydawałoby się, bardzo osobiste obserwacje.
Po pięciu latach grupowego milczenia, Throwing Muses przynoszą nam krótki, bo ledwie półgodzinny, ale świeżo brzmiący krążek, stanowiący miękki reset w dorobku zespołu.
Kilka tygodni temu doszły nas wieści, iż amerykańska grupa Throwing Muses nagrywa pierwszy od 9 lat album studyjny. Postanowiliśmy sprawdzić tę wieść u samego źródła, czyli liderki grupy - Kristin Hersh