Music is both the most inessential and the most essential thing. We don’t need music to live, but I couldn’t imagine life without it.
Powyższe słowa lidera Fleet Foxes, Robina Pecknolda, doskonale obrazują rozterki wielbicieli muzyki w dobie pandemii. Chociaż od roku ograniczona pod kątem koncertowym, muzyka pozostaje gremialnym, osobistym, bijącym sercem – artystów i słuchaczy. Robin miał zgryz z nową płytą Fleet Foxes; prace nad nią ruszyły dwa lata temu, po wielkim sukcesie Crack-Up. Robin jest perfekcjonistą, którego nadwrażliwa dusza każe dbać o każdy szczegół, każdy krok artystyczny, jaki stawia. Shore miało być godnym sequelem Crack-Up; ale, jak mówi Robin, za dużo myślał, zbyt wielu rzeczy się bał, np. odrzucenia przez fanów, co chwila oglądał się, co robią koledzy po fachu. Nie potrafił przekazać, po co w ogóle Shore powstało. A gdy nadeszła pandemia i związane z nią globalne nerwy, frustracje i tragedie… muzyka stała się mniej ważna, wręcz nieistotna. A jednocześnie najważniejsza na świecie.
Shore jest typową płytą ‘pandemiczną’: nie tylko została szczęśliwie ukończona już w czasie lockdownu, korespondencyjnie, to jeszcze jej premiera doznała niekontrolowanego poślizgu. Jako sympatyk FF od samego początku, stwierdzam, że jest to najbardziej pogodna, optymistyczna, brawurowa z ich płyt. Pecknold nabrał luzu, dobrego nastroju, znośnej lekkości bytu; rzeczywistość pandemiczna uświadomiła mu, że ludzie cierpią, giną – i że nie jest to czas na dopieszczanie płyty i szukanie tego jednego, nieodgadnionego dźwięku, który usłyszy tylko on i realizator. Robin od zawsze był postacią podobną do Briana Wilsona; szczególnie Crack-Up było płytą bardzo wilsonowską, nie tylko w obszarze brzmienia (harmonie, warstwy, detal, symfoniczność), ale też tej pięknej, majestatycznej produkcji. Symbolicznie, Brian Wilson pojawia się na Shore w postaci sampla.
Co do samego przekazu, Shore jest uściskiem na odległość. Pecknold rozumie jej tytuł jako alegorię muzyki - przystań, do której można przybyć w tym paskudnym czasie i poczuć normalność i spokój. Takie piękne numery jak „Featherlight”, „Young Man’s Game” czy „Sunblind” to kwintesencja Fleet Foxes, którzy zawsze nieśli pokrzepienie; nawet, gdy próbowali grać pesymistycznie, melancholijnie. Ich indie folk to jedna z najlepiej rozwiniętych form tego gatunku; dziecięca, bajkowa łagodność, ale zgoła zimna, dojrzała formalność. Pod pozorem leśnych bardów, FF serwują kieszonkowe symfonie; ich piosenki to nie tylko anielskie harmonie, ciepło słów i łączenie tematów, ale też pochwała natury i metafizycznej ucieczki w jej kojącą, poetycką przestrzeń. Shore kontynuuje tą drogę, ale w luźniejszy, bardziej niezobowiązujący sposób. Tak jakby Pecknold wreszcie zrozumiał, po co robi to, co robi.
Obcowanie z Shore to sama przyjemność, oraz tarantinowski zastrzyk optymizmu prosto w serce, przez samą świadomość obcowania z muzyką lepszą gatunkowo. Po przełomowym, genialnym debiucie (Fleet Foxes i epka Sun King), i sequelu, który nie sprostał wyśrubowanym oczekiwaniom (Helplessness Blues), nastała cisza; po niej, nadszedł czas wielkiego powrotu (Crack-Up), a po nim przyszło Shore i szeroki uśmiech wywołany pozbyciem się bagażu konieczności. Słychać jest, że Pecknold oddycha z ulgą, chociaż wszelkie kompromisy polegają tu na dialogu sam ze sobą. Brzmienie, które stworzył jest czymś, co raz zasiane w sercu słuchacza zostanie tam na bardzo długo, jako bezpieczna przystań. I sama świadomość, że ta piękna płyta istnieje i w każdej chwili można do niej uciec, powoduje, że spoglądam w przyszłość pokrzepiony, z nadzieją i większym spokojem.
Jakub Oślak opisał swoje wrażenia po przesłuchaniu albumu "Crack-Up" pochodzącej z Seattle formacji Fleet Foxes.