Tym razem stawiają czoła lockdownowi i jego wpływom na ludzkość; ale, co ciekawe, nie nazywają rzeczy po imieniu. Jak zapowiadał James Dean Bradfield, nie ma sensu kopać leżącego, w tym przypadku wszystkich nas, uzewnętrzniając się jak to jest źle, depresyjnie i strasznie. To wiemy. Manics postawili na bycie sobą i po prostu wydanie kolejnej płyty przy zachowaniu swojej naturalnej tożsamości. Nawet bez udziału Covidu, muzyka Manics nie opływa w wesołe klimaty; dlatego też, a może tym bardziej, ich nowy krążek wypada wyjątkowo krzepiąco, o ile nie radośnie. Łatwo jest się z nim zaprzyjaźnić, co potwierdził wynik sprzedaży. Ewidentnie, Covid rozbudza chęć obcowania z muzyką.
The Ultra Vivid Lament już na starcie zachęca do zagłębienia się w jego treść efektowną, jakże współczesną pod kątem designu okładką. I za nią, łeb w łeb, idzie brzmienie, subtelne acz dosadne. Już trzy lata temu Manics dali sygnał, jakie rozwiązania dźwiękowe interesują ich dziś; mimo to, Resistance Is Futile, pomimo efektowności i świeżości w lekko zastałym dorobku Manics, nie pobudził aż tak wyraźnie, jak Lament. Ich naturalnie cierpki stosunek do świata został z łatwością zagrzebany we frapujących słowach, chwytliwych melodiach i elektronicznej dbałości o detal. Nie słychać tu tych samych Manics, którzy najpierw wyskoczyli przed szereg na początku lat 90., a później podbili listy przebojów przełomowymi albumami. Tymi samymi, których niewyprzedany nakład zalega dziś w UK półki sklepów typu ‘wszystko po funta’. Dzisiejsi Manics zaczynają się gdzieś na płycie Futurology, dlatego tym bardziej warto sięgnąć po Lament, aby sprawdzić, dokąd to wszystko zaprowadziło.
Rozbierając album na czynniki pierwsze, czyli piosenki, Lament to doskonale zgrany i sprzężony zwrotnie zbiór samych doskonałych numerów. Już na starcie wita nas „Still Snowing In Sapporo”, którego słowa można rozumieć, jako bezpośrednie nawiązanie do wciąż niewyjaśnionej historii Richey Edwardsa, zaginionego członka zespołu. Potem przeboje – słusznie wybrane na single „Orwellian” i „The Secret He Had Missed”, które nuci się już po pierwszym przesłuchaniu. Ale najlepsze dopiero przed nami. Płyta skrywa wiele skarbów, czego nie można powiedzieć o wszystkich longplayach z przeszłości Manics. „Diapause” to żywe złoto, podobnie jak „Blank Diary Entry” z gościnnym wokalem Marka Lanegana. A na sam koniec przecudowne, jakże wymowne „Afterending”. Najsilniejszym jednak numerem na płycie są „Complicated Illusions”, jedna z tego rodzaju piosenek, które powodują, że zatrzymujemy się w pół słowa, w pół kroku, aby sprawdzić, kto tak pięknie gra.
Lament należy do tych płyt, których słucha się jednym tchem. A po wybrzmieniu ostatniego numeru chcemy od razu puścić ją od początku. Być może właśnie dlatego w wersji deluxe dostajemy drugi krążek z wersjami akustycznymi całego albumu, w surowych formach demo. Są one równie ciekawe, co wersje końcowe, pokazując jak skutecznym wokalistą i inteligentnym tekściarzem jest Bradfield. Zresztą, nie tylko on; Manics jak zawsze dzielą zasługi po równo, dlatego też nie sposób zapomnieć ani o Seanie Moore, a przede wszystkim o Nickim Wire, dla którego, z osobistych powodów, Lament jest krążkiem wyjątkowym. Cieszy mnie, że weteranom alternatywnego grania, którzy osiągnęli sukces komercyjny, ciągle się chce i wciąż potrafią robić muzykę w swoim znanym i lubianym stylu, bez męczącego powtarzania wciąż tych samych schematów. Nawet, jeśli wszystkie utwory, jakie przez lata napisali, są błędnym pościgiem za doskonałością osiągniętą na „Motorcycle Emptiness”.
Czy nowy album Manic Street Preachers to jeden z kandydatów do miana "rockowej płyty 2018 roku"? Na to pytanie odpowiedział nasz recenzent Jakub Oślak.
Zaledwie dziewięć miesięcy po wydaniu stonowanej, melancholijnej płyty "Rewind The Film", Manic Street Preachers powraca z nowym materiałem.