Dr Alex Paterson po raz kolejny postanowił przewietrzyć korytarze i skomponować nową muzykę bazując na nowym składzie personalnym, nowej chemii i porozumieniu. Nieprawdą byłoby jednak stwierdzenie, że Rendall to nowincjusz - Paterson miał już z nim wcześniej do czynienia chociażby przy produkcji poprzedniego albumu No Sounds Are Out Of Bounds, a także COW, Chill Out World oraz Metallic Spheres. CV Rendalla jako inżyniera dźwięku jest imponujące - wypełnia je doświadczenie w wielu projektach z Youthem (łącznie z Killing Joke), Jahem Wobble, Rogerem Eno i MixMasteremMorrisem, a także Davidem Gilmourem, Peterem Murphy, Ulverem i wieloma innymi. Dość powiedzieć, że ruszając w podróż z The Orb, najpierw live a teraz w studiu, Rendall miał imponujące portfolio i wszelkie argumenty, aby zaznaczyć swoją obecność w tym niezwykłym projekcie na dłużej.
I skłamałbym twierdząc, że dzięki jego obecności nowy album The Orb nie jawi się jako płyta ciekawa, świeża, kombinowana - inna od dotychczasowych. The Orb jest projektem nieprzewidywalnym, a Alex Paterson wielokrotnie udowadniał, że potrafi manipulować formułą stworzonego przez siebie kombajnu na wszelkie możliwe sposoby. Już sam tytuł i okładka albumu sugerują coś innego: są wywrotowe, gniewne, kojarzą się bardziej z punk-rockiem albo street-artem Bansky'ego. Muzyka jako taka punkowa oczywiście nie jest, ale pozostaje wyraźnie naznaczona świeżym spojrzeniem i krwią. Rendall już nie tylko wspiera The Orb zza pulpitu mikserskiego, ale aktywnie dostarcza koncepcji i nowych pomysłów. Płytę można podzielić na trzy wyraźnie zarysowane oblicza: taneczne, ambientowe i dubowe. Niby nic nowego w temacie The Orb, a jednak tutaj ów ograny schemat został rozebrany, rozłożony na stole i ponownie skręcony. Te trzy światy funkcjonują tu zarówno jako koktajl, jak i zupełnie oddzielne wątki całej akcji.
Alex Paterson zapowiadał, że płyta będzie wyjątkowo popowa. I nie chodzi tu o taneczne, dyskotekowe rytmy, które przecież od zarania dziejów stanowiły o obliczu The Orb, ale o wokal - żywy, prawdziwy, nagrany w studiu. To też nic nowego; przecież już na Cydonii wprowadzono tą innowację (co spotkało się z niezadowoleniem fanów); ale nigdy nie był on tak uwypuklony jak teraz. Kilka piewszych numerów kojarzy mi się otwarcie z Daft Punk lub pionierskimi nagraniami muzyki house z lat 80. Ale później następuje odmiana, wchodzą sample wokalne, telewizyjne i filmowe (czyli kwintesencja The Orb) i znajoma podróż trwa. Raz po raz wpadamy w piękny, frapujący ambient "The Weekend It Rained Forever", taneczny trans "Honey Moonies", jak i chyba najlepsze na płycie, dubowe "Shape Shifters (In Two Parts)". Co ciekawe, jak nigdy wcześniej, granice tych światów zostały wyraźnie zarysowane; utwory zaczynają się i kończą, bez jakże charakterystycznego dla The Orb płynnego miksu, który stanowił o sensie kolejnych podróży.
Co nie oznacza, że Abolition of the Royal Familia nie ma swojego uroku i typowych dla The Orb znaków rozpoznawczych. Zaproponowane tu rozwiązania pochodzą od Rendalla, ale Alex też dorzuca swój zamaszysty podpis, chociażby komentarz Petera Drury z przegranego przez Anglię meczu z Chorwacją w ćwierćfinale mundialu w Rosji, albo speech Jello Biafry z Dead Kennedys. Jest ta uwielbiana przez fanów lewitacja w przestrzeni kosmiecznej, podparta partiami saksofonu albo głosem spikera radiowego. Jest także nagłe zespolenie wolnych cząsteczek po postaci rytmu w samym środku rozświetlonej ulicy, jakie pamiętamy chociażby z klasycznego U.F.Orb. Pod sam koniec - deszcz, zmywający do przerębla grzech nasz powszedni, napawający nadzieją na inne jutro. Abolition of the Royal Familia nie jest płytą wybitną, nie ma prawa stać w jednym szeregu z tym co The Orb nagrywali w latach 90. Ale to nie znaczy, że nie ma własnej tożsamości i wyraźnie zarysowanych atutów. Ku pokrzepieniu serc w czasie zarazy.
The Orb żyje trochę we własnym świecie. Po zabawach z Lee „Scratchem” Perrym na dwóch poprzednich krążkach, zespół wrócił na samodzielną ścieżkę twórczą. Efekt mile zaskakuje.