Talent Marka Pritcharda do eksplorowania możliwości elektroniki w muzyce pozostaje silny. Ilość projektów w jakich brał udział, przede wszystkim z Tomem Middletonem, oraz jego własnych aliasów pozostaje niezmierzona. Do najważniejszych należy oczywiście Global Communication, które obok KLF i The Orb miało największy wpływ na kształt muzyki ambient w latach 90-tych. Fani nowych brzmień elektroniki z tamtego okresu na pewno pamiętają też Link (we wschodzącym Warp Records), a także Jedi Knights i Reload. CV Pritcharda bynajmniej na tym się nie kończy. Po 20 latach Mark powrócił na łono Warp, już nie w Sheffield, a w Londynie, aby po raz pierwszy podpisać album własnym nazwiskiem. Dwa lata temu podziwialiśmy „Under the Sun” (z udziałem Thoma Yorke’a), a dziś dostajemy sequel tego albumu w postaci krótkiego, acz treściwego „The Four Worlds”.
Relaksujące, tajemnicze, poszukujące i niespokojne; tak mogę najkrócej streścić oblicza tej płyty, co może posłużyć jako jedna interpretacja jej tytułu. Wrzucenie jej do worka z muzyką ambient to nadużycie, a bardzo szeroka kategoria ‘muzyka elektroniczna’ zwyczajnie nie mówi nam nic. Błędem też jest przyrównywanie „The Four Worlds” do brzmień IDM, z jakimi typowo kojarzy się Warp Records (a przynajmniej kojarzył w tamtych czasach). Dziś, gdy wszelkie bariery muzyki elektronicznej wydają się przełamane, ten label wciąż figuruje na produkcjach, które przesuwają granicę. Mark Pritchard szuka swoich prawd zarówno w konstrukcjach rytmicznych, jak i zupełnie statycznych. Jego muzyka pozostaje aktywna i witalna, jak i ilustracyjna i scenograficzna. Potrafi wysunąć ją na pierwszy plan, jak i schować gdzieś za ego słuchacza, tam gdzie rodzą się sny, miraże, oraz koszmary.
Każda ze zgromadzonych tu kompozycji to jakby inna bajka. „Glasspops” brzmi jak wspomniany wcześniej Thom Yorke solo, z delikatnymi, eleganckimi uderzeniami rytmu zwiastującego innowację. „Come Let Us” opatrzony jest efektowną deklamacją Gregory’ego Whiteheada o wieży Babel (Księga Rodzaju, 11:4). „S.O.S.” przypomina Björk w jej najlepszych latach, a „Parkstone Melody II” to rzecz z włoskich horrorów, gdy morderca w czarnych rękawiczkach wyciera ostrze sztyletu z krwi ofiary. Abstrakcyjna, pozornie niezdecydowana, w rzeczywistości stanowi fotografię tego, co w dzisiejszych czasach w muzyce elektronicznej najlepsze. Trochę ambientu, trochę kombinowanych rytmów, spoken word w stylu Ghostpoet, oraz ogólna oniryczność i „nieprawdziwość”, wprost z Arms & Sleepers. Najważniejsze, ma swój klimat, podany ręką aspirującego mistrza. Proszę o więcej.