MM: 1 września ukaże się wasz piętnasty studyjny album „Medusa”. To pytanie powinienem pewnie skierować do Nicka (Holmesa, wokalisty Paradise Lost – przyp. MM) - skąd pomysł na ten tytuł, odnoszący się do mitologii?
GM: Początkowo mieliśmy tylko piosenkę o tym tytule. Zresztą traktowaliśmy go roboczo. Zawsze gdy piszę piosenkę, tytułuję ją jednym słowem, które wpadnie mi akurat do głowy. W tym przypadku jednak, nie wiem, co mną kierowało (śmiech). Nickowi spodobał się ten tytuł, a kilka tygodni później zasugerował, by zatytułować tak samo album. Następnie zaczął się zagłębiać w historię, stojącą za znaczeniem tego słowa, które oczywiście zaprowadziło go do mitologii antycznej. Resztę rzeczywiście lepiej sam by Ci opowiedział (śmiech).
SE: Kiedy ja usłyszałem ten tytuł, nie spodobał mi się, gdyż wydawał mi się dość nietypowy jak na album Paradise Lost. Pomimo tego, to pierwszy raz, kiedy nie kłóciliśmy się o tytuł płyty. Wszyscy od razu go zaakceptowali.
MM: Przy okazji wydania poprzedniej płyty „The Plague Within” mówiliście, że coraz śmielej sięgacie do swoich korzeni, do pierwszych wspólnych dokonań i czerpiecie z nich inspirację. W przypadku „Medusy” mam wrażenie, że tych odniesień do waszych wczesnych nagrań jest jeszcze więcej.
SE: Tak, myślę, że jest to podyktowane tym, że wciąż jesteśmy tymi samymi ludźmi.Jesteśmy autorami tej muzyki, więc nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się do niej nadal nie odnosić. Pamiętaj, że w tamtym czasie wszyscy chcieli grać jak najszybciej, tymczasem my zwolniliśmy. To pozwoliło nam stworzyć nasz własny, odrębny styl, który - jak się okazało – inspirował i inspiruje do dziś nie tylko nas.
MM: Jak zatem dziś patrzycie na Paradise Lost dzisiaj po prawie trzydziestu latach, jakie minęły od założenia zespołu?
SE: Mnie trudno uwierzyć, że nadal gram. Kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy tych trzech dekad, myślę sobie: „Wow, to niesamowite. Nadal gramy, robimy to, co kochamy”. Inna sprawa, że te trzydzieści lat minęło bardzo szybko.
GM: Większość naszego życia spędziliśmy w tym zespole. Wszystko odbywa się cyklami. Komponowanie, nagrywanie płyt, koncertowanie . Nietrudno wpaść przy tym w rutynę, ale ponieważ na przestrzeni lat zmienialiśmy się i zmieniała się nasza muzyka, to nie było mowy o nudzie.
MM: Trochę jestem zdziwiony, że „Medusa” jest taka krótka. Nie licząc utworów bonusowych – 8 kawałków i niewiele ponad 40 minut muzyki. Czuję lekki niedosyt.
SE: I dobrze, bo dzięki temu możesz odpalić płytę ponownie. Zresztą wszystkie najlepsze płyty mają po 8 numerów – np. „The Number Of The Beast” Iron Maiden.
GM: To wciąż odpowiednia długość płyty. My jesteśmy już starzy i pamiętamy, gdy płyty nagrywało się pod kątem winyli. Na tej zasadzie układamy płyty i kolejność utworów. Utwór tytułowy jest na „Medusie” jest pierwszym utworem na stronie B. Z kolei „Fearless Sky” otwiera płytę i jest najdłuższym utworem, ale mógłby być w każdym innym miejscu płyty. Uznaliśmy jednak, że będzie jej solidnym i monumentalnym początkiem. To dobrze, że czujesz niedosyt. Przynajmniej nie jest jak u Soundgarden, gdzie masz ochotę przeskoczyć połowę płyty…
SE: Albo w Metallice, gdzie masz ochotę w ogóle wywalić drugi kompakt. Pierwszy jest fantastyczny, a słuchając drugiego chce Ci się rzygać. Zobacz, Slayer miał to w dupie. Nagrali „Reign In Blood”, którym zmietli wszystkich, a płyta liczy niespełna 30 minut. I nigdy nikt nie narzekał na długość tej płyty.
MM: „Medusa” to także pierwsza płyta nagrana z nowym bębniarzem - Waltterim Väyrynenem. To chyba najmłodszy muzyk, jaki kiedykolwiek z wami grał?
GM: To prawda, jest młodszy nawet od mojej córki (śmiech).
SE: Ale jest straszy, niż my byliśmy, gdy zaczynaliśmy przygodę z Paradise Lost (śmiech).
GM: Jest jednak świetnym bębniarzem. Jednym z jego atutów jest zdolność do improwizacji. To rzadko spotykana cecha wśród metalowych bębniarzy. Zazwyczaj są dobrzy tylko w blastach lub przejściach. Waltteri najwięcej pokazał swoich umiejętności w drugim utworze na płycie – „Gods Of Ancient”. Próbował wtedy różnych rozwiązań, a my zachęcaliśmy go by je wykorzystywał. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w ten sposób. Zresztą to niezwykłe także z innego powodu – on wywodzi się już z pokolenia Youtube. Jest wychowany na nieco innej muzyce, niż my.
MM: Skoro ma takie zdolności improwizacyjne, to chyba świetnie się z nim jammuje?
GM: Owszem, natomiast my nie jammujemy. W studiu oczywiście dopracowujemy aranżacje. Osobiście jednak nie znoszę jammowania, bo nigdy nie będziesz ostatecznie zadowolony, jammując nieustannie w określonym przedziale czasowym, jaki przeznaczasz na tworzenie i nagrywanie. To nie jest dobre dla procesu twórczego. Trzeba po prostu pracować szybciej i sprawniej. Proces pisania muzyki powinien być intuicyjny, ale nie rozwlekły. Dobrze jest też pracować oddzielnie i wymieniać się pomysłami. Tak właśnie pracujemy – przesyłamy sobie nawzajem nasze partie, prosząc drugą stronę o opinię, a następnie składamy wszystko do kupy. Także jammowanie nie sprawdza się w procesie kompozycyjnym, ale może przydać się w studiu.
MM: Nick, opowiadając o realizacji „Symphony For The Lost”, wspomniał, że prawie nie słyszał się na scenie podczas tego koncertu. Jak to wyglądało z waszej perspektywy?
SE: Ja wszystko słyszałem idealnie (śmiech).
GM: Aja słyszałem głównie siebie i bębny. Kompletnie nie słyszałem żadnych partii smyczków, natomiast dużym zaskoczeniem były dla mnie dodatkowe partie wokalne. Podczas prób nie ćwiczyliśmy razem z nimi, w związku z czym nie wiedzieliśmy, że się pojawią. Wyobraź sobie sytuację, kiedy grasz taki koncert, nagle słyszysz taką partię i odwracasz się zdziwiony, nie wiedząc, co się dzieje (śmiech). Zresztą z orkiestrą też zagraliśmy jedną, czy dwie próby.
SE: To byli profesjonalni muzycy, więc zdaliśmy się na nich (śmiech).
GM: Potem bardzo długo miksowaliśmy ten materiał. Było kilka wersji. W jednej np. klawisze były za głośno. W drugiej smyki ginęły. Także sporo czasu zajęło pozbieranie tych wszystkich ścieżek i zmiksowanie ich odpowiednio.
MM: Niedawno rozmawiałem z Wolfem Hoffmannem z Accept, który przyznał, że czas eksperymentów dla jego zespołu już minął. Czy w waszym przypadku jest podobnie?
GM: Nie wiem, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie mam pojęcia, gdzie będziemy za 2-3 lata i jaka muzyka będzie nas inspirowała.
SE: Kto wie, czy nie wprowadzimy do naszej muzyki trąbki (śmiech).
GM: Takie postawienie sprawy jak w Accept nie ma swojego odniesienia w przypadku Paradise Lost. Po prostu nie mamy pojęcia, jak będziemy się czuli w przyszłości i co będzie nas kręciło. Nie chcemy kategorycznie się sprzeciwiać, ani też ograniczać się w jakimkolwiek stopniu. Choć gdybyś na początku lat 90. zapytał mnie, czy nagramy taką płytę jak „Host”, odpowiedziałbym: nie ma mowy! Ale życie się zmienia.
MM: A czy w związku z tym wasze inspiracje zmieniły się w stosunku do tych, gdy zakładaliście zespół?
SE: Ja czuję się dokładnie tą samą osobą, którą byłem, mając lat 18. Jestem oczywiście mądrzejszy, natomiast moje fascynacje pozostały niezmienne. Wciąż uwielbiam np. Candlemass
GM: Również muszę przyznać, że wciąż kocham tę samą muzykę, co w czasach, gdy byłem dzieciakiem. Wczesny Candlemass, Carcass, Antisect czy Black Sabbath wciąż robią na mnie ogromne wrażenie. Ale nie ograniczam się tylko do tego. Lubię też mnóstwo nowych zespołów. Uwielbiam na przykład Graves At Sea z Arizony, czy Black Tomb z Nowej Anglii. To świetne bandy.
MM: A czy na trasie promującej „Medusę”, będziecie grali ten materiał w całości? W przypadku „The Plague Within” zrobiliście tak kilka razy.
GM: Na razie gramy w Stuttgarcie w dniu premiery płyty. Dopiero potem ruszymy w trasę (zespół wczoraj ogłosił trasę koncertową – 9 października wystąpi w krakowskim klubie „Kwadrat” – przyp. MM). Na niej na pewno zagramy większość piosenek z nowej płyty
MM: Dziękuję za rozmowę.
Szesnasty studyjny album Paradise Lost wydaje po trzech latach od udanej „Medusy” – dojrzałej, klimatycznej. I pełnej doom metalu, zataczając przy tym koło, jeśli chodzi o twórczość zespołu. Skoro tak, to co teraz? W jakim kierunku pójść? Odpowiedź daje dziewięć utworów (plus dwa bonusowe).
Na „Medusie” jest ciężko i mocno. Materiał brzmi dojrzale i ma swój mroczny klimat" - tak o nowej płycie Paradise Lost pisze nasz recenzent Marcin Knapik.
Paradise Lost spojrzeli wstecz i nagrali album, który przypadnie do gustu zwłaszcza tym z fanów, którzy lubią pierwsze dokonania zespołu.
Nick Holmes i Greg Mackintosh z grupy Paradise Lost wydali pierwszy singel projektu Host nazwanego od tytułu najbardziej elektronicznej płyty ich macierzystego zespołu wydanej w 1999 roku.
Brytyjska grupa wykona kultowy album "Draconian Times" w całości, a także zaprezentuje największe hity z całej swojej kariery.
Brytyjscy klasycy mrocznego metalu wystąpią 16 września w krakowskim Hype Parku.
4 grudnia ukaże się urodzinowa reedycja jednego z najlepszych albumów brytyjskich klasyków metalu gotyckiego.
Wczoraj do sklepów trafił album "Obsidian" Paradise Lost. Z tej okazji zespół zaprezentował trzeci singel promujący to wydawnictwo.
Nowy album Paradise Lost, „Obsidian”, ukaże się 15 maja. Zespół opublikował drugi singiel z płyty, czyli utwór zatytułowany „Ghosts”.
Nowy album Paradise Lost, „Obsidian”, ukaże się 15 maja. Dziś zespół opublikował pierwszy singel z tego wydawnictwa czyli utwór zatytułowany „Fall From Grace”.