Reedycja "Holy War" łódzkiego Blitzkriegu

Po 28 latach wznowiony został na CD jedyny album łódzkiej nowofalowej grupy Blitzkrieg zatytułowany "Holy War".

Płytę różni od pierwszego wydania nowy mastering, wykonany w USA przez mieszkającego tam od lat wokalistę zespołu, Piotra „Dydę” Czyszanowskiego (Peter Guellard) oraz nowa szata graficzna, zaprojektowana w oparciu o elementy oryginalnego artworku, będącego dziełem Wojtka Smarzowskiego.

Tak o powstaniu tej płyty pisze Arkadiusz Pragłowski, jej pierwszy wydawca:

"Gdy Blitzkrieg debiutował w 1987 roku wszystko wskazywało na to, że będzie to rzeczywiście wojna błyskawiczna i zakończona zwycięstwem. Piękne mroczne brzmienie, niezwykle dynamiczne koncerty i przede wszystkim świetne, melodyjne, zostające w głowie piosenki. Prawdziwa rzadkość na ówczesnej nowofalowej scenie, która - co jest szczególnie widoczne z perspektywy trzydziestu już minionych lat - zazwyczaj mniej lub bardziej udanie kopiowała ulubionych brytyjskich wykonawców; z jakością kompozycji bywało rożnie. Blitzkrieg wyróżniał się oryginalnością i publiczność szybko to doceniła. Popularność zespołu rosła w lawinowym tempie. Prowadziłem wtedy kilka audycji w Rozgłośni Harcerskiej, jedynej "alternatywnej" stacji radiowej obecnej w polskim eterze, i obserwowałem jak szybko bohaterowie tego wspomnienia stają się jednymi z głównych gwiazd naszego programu.

Blitzkrieg pochodził z Łodzi, w której wtedy aż gotowało się od artystycznych działań. Nazywano ją polskim Madchesterem, zarówno od przemysłowego charakteru miasta jak i prężnej lokalnej sceny muzycznej, która podobnie jak w Manchesterze rozwijała się jak piękny egzotyczny kwiat na gruzach szarej industrialnej zabudowy. W Łodzi warto było bywać. Na Piotrkowskiej nie było co prawda tylu klubów i kawiarni co teraz, jednak w zadymionych salkach niewielkich studenckich klubów, garażach i obskurnych salach prób rodziły się interesujące zespoły i powstawały warte zapamiętania dźwięki. Muzycy spotykali się w najróżniejszych konfiguracjach. Niektóre projekty kończyły się po kilku lub kilkunastu próbach, innym udawało się dotrwać do pierwszych koncertów, nieliczne doczekały radiowego, lub fonograficznego debiutu. Większość zagranych wtedy dźwięków rozpłynęła się bez śladu w mrocznych i zamglonych zaułkach sypiącej się dawnej stolicy bawełny. Kto pamięta dziś znakomity skład Love Till The Pain? Znający świetny film Alana Parkera "The Commitments" mogą sobie wyobrazić, jak to wyglądało w Łodzi pod koniec lat 80.

Wydawało się, ze Blitzkrieg uniknie podobnych turbulencji. Skład z koncertu na koncert grał coraz lepiej, a muzycy poza tym, że razem grali, wydawali się również dobrymi przyjaciółmi. Wzruszające było, jak podczas tras troskliwie opiekowali się chórzystkami/skrzypaczkami Kamą Sowińską i Ewa Śrudkowską, ślicznymi młodymi dziewczynami, które w pewnym momencie dołączyły do zespołu. Czasy stawały się jednak trudne. Końcówka lat 80. dla polskiej sceny rockowej okazała się okrutna. Olbrzymia popularność muzyki rockowej, również tej "alternatywnej" (miesięcznik „Magazyn Muzyczny”, w którym pracowałem, sprzedawał się co miesiąc w nakładzie ok. 200 000 egzemplarzy - dla porównania wszystkie istniejące obecnie "papierowe" pisma muzyczne nie przekraczają łącznego nakładu 10 000 sztuk), zderzała się z postępującym upadkiem komunistycznego państwa. Sypało się dosłownie wszystko. W tym oczywiście rodzimy przemysł muzyczny, składający się z kilku dogorywających państwowych wytwórni, w których okres od nagrania materiału do jego wydania liczyło się w długich miesiącach, nierzadko latach. Zdarzały się przypadki wydania albumu, gdy zespół już dawno nie istniał...

Powstawały co prawda niewielkie prywatne firmy fonograficzne, zmagały się jednak w nierównej walce z zalewem sprzedawanych dosłownie wszędzie pirackich kaset magnetofonowych. Szacuje się, ze na przełomie lat 80. i 90. miały one ponad 90% udziału w sprzedaży na polskim rynku. Dla uczciwych wydawców, a przede wszystkim dla muzyków, szczególnie tych na progu kariery, oznaczało to jedno: muzyka nie mogła być traktowana jako źródło utrzymania. Stawała się kosztownym hobby.

W takich okolicznościach zespołowi przyszło nagrywać swoją pierwszą i - jak się okazało - jedyną płytę. Przyjaźniłem się wtedy z niedawno zmarłym muzykiem Reds, One Day i jednego z pierwszych składów Wilków, Piotrem Kokosińskim. Właśnie wrócił z rocznego pobytu w Londynie i zarobione tam ciężką fizyczną pracą na dwa etaty w charakterze operatora mopa i miotły funty inwestował w niewielkie studio nagraniowe. To zresztą dość typowe dla tamtych czasów zjawisko: w podobny sposób na instrumenty zarabiało wielu, często mających w kraju gwiazdorski status, muzyków. Nie inaczej fundusze na zakup bębnów zebrał Tomek Bryczek, Paweł Bulski zarobił na swój instrument na budowie w Nowym Jorku.

Studio było naprawdę mikroskopijne: mieściło się w garażu rodziców i wyglądało zupełnie nieprofesjonalnie. Imponowało jednak ilością i jakością zgromadzonego na tej niewielkiej przestrzeni sprzętu. I czymś o wiele ważniejszym: atmosferą, w której liczyły się powstające w nim dźwięki, a nie godzinowe stawki. Piotrek większość czasu spędzał w swoim ukochanym studiu ucząc się, głownie na własnych błędach, obsługi zakupionego sprzętu i rzemiosła realizatora dźwięku. A ja przyprowadzałem mu co chwilę nowe, obiecujące zespoły, aby miał na kim się uczyć... i siedzieliśmy razem w tym garażu eksperymentując na potęgę i ciesząc się jak dzieci, gdy z owych eksperymentów wyłaniały się gotowe do prezentacji w eterze (Internetu jeszcze nie było!) utwory. Po kilku miesiącach testowania sprzętu i własnych umiejętności doszliśmy do wniosku, że czas na poważniejsze projekty. Pierwszy nagrany razem album to „Radioniebieskieoczyheleny” legendarnego rzeszowskiego zespołu 1984. Dziś prawdziwy biały kruk. Następny był Blitzkrieg.

Zespól od dawna był już gotowy do fonograficznego debiutu, czasy jednak nie sprzyjały. Pomimo niewątpliwego sukcesu koncertowego i radiowego w kraju nie było firmy, która gotowa byłaby wyłożyć pieniądze na nagranie debiutanckiego materiału. 

Po co ktoś miałby to robić, skoro z góry było wiadomo, ze jeśli nawet materiał okazałby się rynkowym sukcesem, to 90% zysków i tak zgarnęliby piraci...? Tak irracjonalną decyzję mogli podjąć tylko kochający muzykę zapaleńcy, lub - jak kto woli - lekko oszołomieni naiwni młodzieńcy, którymi wtedy byliśmy.

I w ten sposób Blitzkrieg znalazł się w garażu/studiu przy ulicy Wołodyjowskiego w Warszawie. Efektem kilku spędzonych tam tygodni jest ta płyta (z kronikarskiej rzetelności należy wspomnieć, że znalazły się na niej również utwory zarejestrowane kilka miesięcy wcześniej w izabelińskim studiu Andrzeja Puczyńskiego). Okazała się niebawem po nagraniu i zgodnie z oczekiwaniami zarobili na niej głównie piraci. Nie sprzedała się zresztą w wielkim nakładzie. Wartości nabrała po latach. Jak dobre wino. Została doceniona, gdy zespół już od dawna nie istniał. Świadczą o tym liczne internetowe posty i imponujące ceny nielicznych dostępnych na rynku egzemplarzy". 

Przypomnijmy, że Blitzkrieg reaktywował się w ubiegłym roku i zdążył już wystąpić na tegorocznym Castle Party Festival w Bolkowie. 24 października grupa pojawi się na łódzkim Soundedit Festival w klubie Wytwórnia. 


Website by p3a