Indie-rock, zarówno w kierunku alternatywnym, folkowym, jak i popowym, ma się w naszym kraju świetnie. Świadczy o tym dostatek tożsamych gatunkowo projektów, duetów, zespołów, czy też solo-aktów, jakie obserwujemy na wielu poziomach rodzimego firmamentu muzycznego. Śpiewać każdy może - i wspaniale, że to czyni - aczkolwiek, w zalewie kolejnych głosów ‘upadających aniołów’ i marzycielskich brodaczy, łatwo pogubić się kto jest kim i czyja to piosenka. Tym bardziej, gdy jest to repertuar z grubsza jednolity i miałki, jakby nie przewidziany na dłużej, niż dwa sezony, powielający siebie nawzajem i ludzi Zachodu. Konfrontacja z debiutem projektu Weroena, opatrzonego skromną, symboliczną okładką, nie napawała na starcie hura-optymizmem. Tym większe zaskoczenie – ta płyta robi różnicę, daje się zauważyć, polubić i zapamiętać od pierwszego wejrzenia i usłyszenia.
Epicentrum Weroeny jest Weronika Boińska, odpowiadająca za teksty, muzykę, gitarę akustyczną, oraz wokal. Jej styl i maniera śpiewu to kwintesencja magnetyzmu tego albumu, który przypomni wszystkim, którzy chociaż odrobinę pamiętają lata 90’ tamte czasy. Ówczesny boom świetnych wokalistek, przełamujących monopol śpiewających lepiej lub gorzej facetów, zbiera żniwo do dziś. Ekspresja Weroniki, w głosie i słowach, przywołuje zachodnie wzorce, na czele z Dolores O’Riordan, jak i rodzime gwiazdy tamtych lat – Nosowska, Kowalska, Bartosiewicz, Zalewska. To czytelne nawiązanie do epoki, gdy ekspresja wokalistek niosła emocje, lęki, i siłę, a nie była wokalnym odpowiednikiem roślin doniczkowych. Weronika, nawet nie czyniąc tego świadomie, wpisuje się w ten wzorzec, czarując naturalnością i lekkością, przeplecionymi odcieniami szarości warstwy lirycznej.
Weroena nie kończy się jednak na śpiewie i słowach Weroniki. Za jej plecami stoi zespół, którym przewodzi Marcin Boiński, ojciec Weroniki, odpowiadający za bas, gitary. Obok niego Grzegorz Kosowski i Miłosz Boiński (brat Weroniki) na gitarach elektrycznych, Paweł Kukla na klawiszach, oraz Seweryn Piętka na perkusja. Wymieniam cały zespół, gdyż ich indywidualny wpływ na urok Weroeny jest niepodważalny. Klawiszy nadają kompozycjom analogowy posmak vintage, wyskakujący przed szereg bas dorzuca odrobinę jazzu, a odpływające gitary zapewniają chwile przestrzeni i patosu. To oczywiście tylko szczegóły – stylistyczne ozdobniki, nawiązania, aluzje i odniesienia – ale jedno jest pewne: muzyka Weroeny to nie akompaniament dla Weroniki, tylko witalna, nieszablonowa, przełamująca schematy, szczera transmisja, naturalnie płynąca muzykom z serc i instrumentów.
W menu płyty Weroeny mamy do dyspozycji same silne propozycje, tak jakby w ten album włożono wszystko, czym zespół chwilowo dysponuje (zwykle tak jest przy debiutach). Praktycznie każda piosenka ma coś, co zwraca uwagę, choćby detal; obok wyróżnionych przez zespół „Rollercoaster”, „Angels” i „Supernova” na szczególną uwagę zasługują „Lament of a Worm”, „Sinister” oraz „Alison's Eyes”, zarówno w warstwie złożonych, wymownych kompozycji, jak i niezbyt wesołych, introspekcyjnych słów. Urok tej płyty i muzyki to naturalność i szczerość, ze wszystkimi jej niedoskonałościami, a jednocześnie skuteczne omijanie banałów, schematów i powielacza. Weroena jest ekipą jakby z innego czasu; paradoksalnie, większość, co mamy obecnie najlepsze, nie tylko w muzyce, pochodzi z przeszłości, na którą umiemy spoglądać z dystansu, przez kolorowe okulary.