Banefyre to arcydzieło współczesnego rocka, monumentalne, ale osobiste; porywające, lecz depresyjne; wielowarstwowe, chociaż efemeryczne, trudne do opisania, wskazania, objęcia. Znajdziemy w nim wpływy post-rocka w stylu Godspeed i Mogwai, floydowskiego prog-rocka, post-punk-folk-rocka czerpiącego z New Model Army, oraz metalowego mroku i podniosłości Anathemy. Każdy album Crippled to uczta i bachanalia; ale Banefyre to dźwiękowy stół, który ugina się od ilości ognia, dymu, tematów, gniewu i tej tajemniczej przygody, w głąb której nas zabiera i nie puszcza.
Myślałem, że Crippled należą do zespołów, których dorobek zna się po przesłuchaniu pojedynczego albumu. Zawsze komponowali niebanalne, intrygujące, wciągające albumy, mroczne i depresyjne, takie jak (Mankind) The Crafty Ape, a także I, Vigilante a nawet White Light Generator. Ale Banefyre podnosi ich możliwości na nowy poziom, który chociaż znajomy i tożsamy estetycznie i dźwiękowo oczarowuje kompozycją, aranżacją, pomysłowością i ukształtowaniem atmosferycznym. Banefyre to arcydzieło, jakie być może chcieli nagrać Archive (patrz ich monumentalne Call to Arms & Angels), ale gdzieś po drodze przeładowali, przedobrzyli. To jest ta sama parafia, ale tym razem się udało – Banefyre to wielka, potężna, eksplodująca płyta, od której słuchania można oniemieć, wrócić na ziemię i wystartować ponownie w górę. To wszystko dzieje się, gdy lecimy helikopterem nad zaciemnioną metropolią, a w dole otępiałe tłumy zabijają się wzajemnie w panice i terrorze.
Jest w brzmieniu tej płyty sporo apokalipsy i deklamowanych beznamiętnym głosem przepowiedni, niczym w kolaboracjach Boyda Rice’a i Death in June. Ale na Banefyre owa apokalipsa eksploduje i pożera nasz zdziczały, oniemiały, ogłupiony świat. Justin Greaves dowodzi całością przedstawienia bez chwili słabości, przesady, czy wypełnień. Jego głos, śpiew i słowa przywodzą na myśl innego Justina – Sullivana, a rozmach kompozycyjny i smak brzmieniowy jeszcze innego Justina – Brodericka. Płyta nie byłaby kompletna bez wokalnego wkładu Belindy Kordic, która dodaje całości Banefyre naturalnego dla Crippled elementu kolektywności i dramaturgii, bliskiej Archive czy Anathemie. To taki album, który chce się podziwiać w całości, w kolejności, jak najlepszy film czy sztukę, gdzie wszystko ma swoje miejsce i znaczenie, który nie pędzi na oślep, tylko angażuje widownie emocjonalnie i każe jej przeżywać każdą eksplozję czy załamanie wraz z przekazującymi je artystami.
Mimo iż tego albumu nie chcę rozrywać, należy wspomnieć, że dużo (o ile nie wszystkie) zawartych na nim kompozycji to historie same w sobie, które nie tylko tworzą doskonały zbiór, ale wciągają i angażują w sposób niezależny i indywidualny. „Ghostland”, pełen rozmachu, mroku, rytuałów, podniosłości i zaglądania w oczy piekłu. Zaraz za nim „The Reckoning”, gdzie wpływy Godspeed spotykają się z New Model Army. Dalej mogwaiowska „Rose Of Jericho”, eksplodujące, riverside’owskie “Down The Rabbit Hole”, a na koniec „The Scene Is A False Prophet”, przywodzące na myśl Pink Floyd z czasów „Echoes” czy „A Saucerful of Secrets”. Banefyre to kalejdoskop skojarzeń i wspomnień uchwyconych w czasie. To apokalipsa eksplodująca w ciemności, jednostka spadająca ku zgubie w płomieniach, teatr cieni i świateł, emocje i wizje przekazywane językiem skierowanym wprost do dusz i serc. To triumf Crippled, w którym chce się brać udział, otoczeni mrokiem i ogniem.