Susanne Sundfør była przez wiele lat zupełnie nieznana w naszym kraju. Dopiero jej niedawne kolaboracje z M83 i Röyksopp zwróciły uwagę polskich fanów na twórczość sympatycznej Norweżki. A jest co podziwiać. Pomijając wymiar komercyjny (Sundfør w Norwegii cieszy się statusem mega gwiazdy), kompozycje Susanne zwracają uwagę udanym mariażem chłodnej, skandynawskiej elektroniki, folku i muzyki klasycznej.
Album "Ten Love Songs" ucieszy zwłaszcza tych, którzy lubią takich wykonawców jak Robyn, Fever Ray, nieco już zapomniane Bel Canto czy wspomniany już Röyksopp. Znakomita większość nowego albumu to trzy-czterominutowe kompozycje utrzymane w stylistyce chłodnego, nostalgicznego electropopu, ale Sundfør uśmiecha się również do tych, którzy pamiętają jej dokonania z poprzednich albumów i serwuje dziesięciominutowy, wzniosły, electro-symfoniczny "Memorial" i przepiękny, folkowo-elektroniczny "Silencer" (skojarzenia z Bel Canto jak najbardziej na miejscu).
"Ten Love Songs" to kolejny przykład na to, że muzycy pochodzący z Krainy Fiordów obdarzeni są jakąś tajemniczą umiejętnością tworzenia klimatycznych, świetnych płyt. Nie wiem, czy to wpływ klimatu, przyrody, a może norweskich trolli, ale faktem jest, że nowe dzieło Sundfør chwyta za serce i nie pozostawia słuchacza obojętnym na dźwięki. No i możemy tylko zazdrościć Norwegom, że tacy artyści jak Susanne są tam mega gwiazdami.