O pierwszym krążku Jacka Tatum słyszeli głównie "pitchforkowcy". Drugi był już małą sensacją po tamtej stronie Atlantyku. Na trzeci zaś wyczekiwano nawet w Europie, przy lokalnym wsparciu wytwórni Bella Union i jej szefa Simona Raymonde. Nie bez powodu jest to label z misją wyławiania takich pereł jak ta. Jeśli istnieją jeszcze we współczesnej fonografii marki którym można ufać bezgranicznie - oto jedna z nich.
Jack Tatum to człowiek-orkiestra z wizją i pomysłem na siebie. Zakłada on osamotnioną pracę w studiu oraz samodzielną obsługę całej gamy instrumentów szarpanych, uderzanych, dmuchanych i elektronicznych. W wyniku tej receptury powstał krążek nagrany przez jednego człowieka, brzmiącego jak cały zespół. I to jaki! Nawet pojedyncza podróż w świat tej muzyki budzi jak najlepsze skojarzenia, odwołujące się zarówno do bogatego dziedzictwa przeszłości (art-rock, shoegaze), jak i bezcennych skarbów współczesności - The War On Drugs, The Raveonettes, czy The Maccabees.
Porównania rzecz jasna nie oddadzą niewątpliwego uroku i świeżości tej muzyki. Jest ona po prostu kolejnym ogniwem postępującego łańcucha twórczego, gdzie obecność każdego elementu zależy od obecności poprzednich. I to jest recepta na sukces niezależnych serc, których potrzeby emocjonalne zależą od ukazania pięknego, alternatywnego świata. Tatumowi udało się to idealnie; każda kompozycja na tym krążku to małe arcydzieło, któremu należy poświecić odpowiednio dużo uwagi. Każda piosenka ma inny smak, inne tempo i inne barwy, przenosząc nas słuchaczy w tak rożne miejsca jak dworzec główny w Berlinie czy głębie jeziora Michigan.
Krążek ten łączy rzadką miksturę: przebojowość i piękno. Jest to doskonałe pole do popisu wyobraźni młodych serc szukających codziennych ucieczek. To powiew świeżości i zapachu lata. Polecam!
27 lutego w sali Małej Warszawy na stołecznych Szmulkach wystąpi amerykańska grupa Wild Nothing.