W świecie rocka są zespoły, które albo gonią swój czas, albo go wyprzedzają. Te pierwsze zwyczajowo oskarża się o odtwórczość; ci drudzy zwykle tułają się po muzycznym świecie z łatką niezrozumiałych wizjonierów. Rzadko kiedy trafia się zespół, którego muzyka idealnie trafia w czas w jakim powstała; taki, który żyjąc czasem teraźniejszym zdobywa poklask na lata. Takim zespołem jest The Kills – brytyjsko-amerykański duet, z którego brzmieniem będziemy kojarzyć obecną, nienazwaną jeszcze dekadę. Ich nowy album to niby nic nowego – ale jakże warto zasłuchać go na śmierć.
Nie przenoszą gór, nie kopią dolin oraz nie przestawiają kolejności planet Układu Słonecznego. Mimo to, ich muzyka daje kopa i zwyczajnie dobrze bawi – tu i teraz. To muzyka na lato, na festiwale wśród rowerów, wege-burgerów, tatuaży i barbershopów. Żyjemy w czasach, gdy przeszłość szybko przestaje mieć znaczenie, nawet sentymentalne, a przyszłość pozostaje nadzwyczaj niepewna. Wnet i tak zginiemy w zupie, jak pisał klasyk Jan Brzechwa. Czemu zatem nie odciąć się od tego wszystkiego, przestać analizować, oczekiwać, doznawać zawodów lub próżno szukać uniesień?
Recepta The Kills na dobrą muzykę nie może być prostsza – to coś, co nazwałbym rockiem kieszonkowym – kameralnym, garażowym hołdem dla samych siebie, muzyków i słuchaczy. To rock w stylu lo-fi - imprezowy, taneczny, ale o punkowej duszy. Ich piosenki to szczery i bystry tekst, podany niewinnym acz dekadenckim głosem Alison Mosshart. Muzyka to wciąż modna sprzęgająca gitara, klubo-kawiarniany rytm i śmiałe elektroniczne ozdobniki. Do tego grają w duecie, co momentalnie ustawia ich obok The Black Keys, The White Stripes, Royal Blood czy The Raveonettes. I są to jak najbardziej właściwe skojarzenia co do estetyki i brzmienia The Kills.
Potrafią napisać przebój – „The Bitter Fruit” od kilku dni nie wychodzi mi z głowy. Potrafią zaskoczyć świeżym, niebanalnym rozwiązaniem takim jak „Siberian Nights”. Dobre piosenki wychodzą im od niechcenia, tak jak „Hard Habit to Break” czy „Doing It to Death”. Współpraca Mosshart z Jackiem Whitem (w The Dead Weather) ma tu swoje wyraźne echo. Ich styl to styl mimochodem, powierzchowna nonszalancja, ale z ukrytą podskórnie dziecięcą ciekawością. Eksplorują to, co daje im spuźcizna dekad rocka, ale są pewni siebie i czasu w którym żyją. To ich przepis na sukces i na świetny album – z podniesionym kołnierzykiem wśród publiczności strzelającej rozmyte selfie.
Brytyjsko-amerykański duet The Kills na jedynym koncercie w Polsce - 8 maja 2024 w Warszawie.
Po siedmioletniej przerwie w ubiegłym roku ukazała się szósta płyta The Kills, zatytułowana „God Games”. Duet Jamie Hince i Alison Mosshart tworzył ją m.in. w trudnym okresie okołopandemicznym. Nie przynosi ona może radykalnych zmian w stylu grupy, aczkolwiek zawiera kilka nowych elementów. 8 maja grupa wystąpi natomiast na koncercie w warszawskim klubie „Stodoła”. Z tej okazji miałem okazję porozmawiać z Alison, która opowiedziała mi o wyjątkowości procesu twórczego The Kills, o tym, dlaczego nie pisze piosenek politycznych, a także o swoich fascynacjach muzycznych i książkowych.
Amerykańsko-brytyjski duet The Kills wystąpił w wypełnionej po brzegi warszawskiej Stodole na zakończenie krótkiej europejskiej trasy promującej album "God Games".
Utwór "List of Demands (Reparations)" jest coverem piosenki Saula Williamsa.