The Avalanches - Wildflower

Jakub OślakThe AvalanchesXL Recordings / Sonic Records2016
Australijska grupa The Avalanches nagrała pierwszy od 16 lat album studyjny. Oto nasza recenzja tego wydawnictwa.

The Avalanches wrócili. Aby zrozumieć powagę sytuacji i siłę tego gromu z jasnego nieba należy sięgnąć dwie dekady wstecz. To czas, kiedy wszelkie karty w muzyce rozdawała elektronika. Undergroundowe style takie jak drum’n’bass, trip-hop czy IDM z dnia na dzień zagościły w mainstreamie, a szerzej nieznani Dj’e stali się rozchwytywanymi, nagradzanymi gwiazdami. Symbolem tego czasu jest sampler, który w rękach takich mistrzów jak Coldcut, Dj Shadow, czy Amon Tobin z narzędzia stał się instrumentem. Na świat przychodziły płyty w całości poskładane z sampli, a kuratela entuzjastycznie liczących zyski wytwórni mówiła jasno – wszystkie chwyty dozwolone. Ta wciąż budząca kontrowersje technika przyniosła wtedy kilka arcydzieł, które śmiało można wymieniać wśród najlepszych krążków lat 90. i 00. Wśród nich – „Since I Left You” kolektywu DJ’ów z Melbourne.

Przyszli, narobili sporego zamieszania, i odeszli. Mówi się, że na ich albumie znalazły się kawałeczki pochodzące z trzech i pół tysiąca innych krążków. Nagrodzony wideoklip do tytułowego utworu odpalił modę na vintage i hipsterkę. Podobno rozpoczęli pracę nad drugim albumem, ale słuch o nich zaginął. Elektronika zaczynała się przejadać, należało więc z powrotem oddać scenę chłopcom z gitarami, tym razem od rocka garażowego. Minęło 16 lat i oto wybucha bomba – oni przez cały ten czas strugali nowy krążek. Jest gotowy, jeszcze gorący, z przepiękną okładką – nosi imię „Wildflower” (skojarzenia z The Beach Boys), a oto jego pierwszy numer pro publico bono – „Frankie Sinatra”. Po prostu szał, jakby czas stanął w miejscu, jako że ogólna koncepcja i metodologia w ogóle nie zmieniły się od czasu „Since I Left You”. Tylko wykonanie jest lepsze – i to o cały dystans.

Opisując zawartość „Wildflower” nie sposób powstrzymać się od trywialnych, dziecinnych epitetów lub też popisów emocjonalnej erudycji. Płyta jest zachwycająca, jakby pisząca zasady muzyki od nowa. Elektronika z powrotem triumfuje jako dzieło sztuki, a nie tylko narzędzie lub środek wyrazu. 22 kawałki tworzą jednolitą psychodeliczną opowieść, zbudowaną z mikstury klawiszy, pokręteł, suwaków, gramofonowych igieł i ton sampli ze starych, absolutnie kosmicznych czarnych płyt. Kolaż, mozaika, puzzle, misterna mandala czy rzeźby z piasku lub lodu – to wszystko oddaje cześć tworzywu, zachowując niezależny charakter zupełnie nowatorskiego dzieła. Tu nie ma mowy o kradzieżach, plagiatach czy żerowaniu. „Wildflower” to sampling najwyższej próby, pokazujący niedowiarkom o co chodzi tym, którzy spędzają życie na słuchaniu płyt i szukaniu w nich drobinek złota.

Na „Wildflower” The Avalanches wyhodowali coś w rodzaju mikroklimatu – świata równoległego, nierealnego, który da się dostrzec jedynie zmysłem słuchu. Ma wszelkie atrybuty kieszonkowej symfonii – estetycznej koncepcji jaka prześladowała Briana Wilsona, gdy komponował „SMiLE”. To kawałek nieskrępowanej fantazji wykradzionej z niedostępnego na codzień królestwa ludzkiej wyobraźni, zbudowanej ze wszelkich doznań zmysłowych, jakie w ciągu życia spotykamy. Słuchając „Wildflower” czuję, jak mimowolnie się uśmiecham. Kilku numerom należy się wyróżnienie, jak choćby „Subways”, ale pozostają idealnie zespolone w jednolicie zmiksowany koktajl snów, emocji, marzeń, wspomnień, dowcipów i beztroskiej frajdy (skojarzenia z Boards of Canada). Coś co 16 lat temu było niewinną zabawą, teraz nabrało wymiaru arcydzieła. Kandydat do płyty roku. 

Powiązane materiały

Wysyp gości na nowej płycie The Avalanches

Duet The Avalanches prezentuje swój trzeci album studyjny „We Will Always Love You”.

11.12.2020
Polityka prywatnościWebsite by p3a

Używamy plików cookie

Ta strona używa plików cookie - zarówno własnych, jak i od zewnętrznych dostawców, w celu personalizacji treści i analizy ruchu. Więcej o plikach cookie