Życie Pete’a Doherty to jeden z cyklicznie powtarzających się archetypów brytyjskiej gwiazdy rock’n’rolla. Młody, utalentowany chłopak pełen marzeń przybywa do Londynu i staje się ikoną. Twarz dziecka o niewinnych oczach, wielki talent piosenkopisarski, i jeszcze większy pociąg do blichtru sławy, narkotyków i konfliktów z prawem. Jednakże, w przypadku Doherty’ego, sukces muzyczny szedł równolegle z szambem uzależnienia, które było jego nierozłączną częścią. Tabloidowy związek z Kate Moss, dziecko z Lisą Moorish (która jednocześnie jest matką syna Liama Gallaghera), ciągnące się jak serial odwyki, aresztowania, wykroczenia, afery na koncertach, odwołane trasy, itd. Męski odpowiednik Amy Winehouse, z którą zresztą Doherty bardzo blisko się znał. Bożyszcze Brytyjczyków – taki typowy ich chłopak – uosabiający „ideały” szybkiego sukcesu i wiecznego baletu.
Gdzieś za tym całym zgiełkiem z pierwszych stron The Sun stoi jednak muzyka. Pete Doherty zapisał się na kartach historii brytyjskiego rock’n’rolla jako frontman The Libertines oraz Babyshambles. Obok nich, nieco z boku, czeka dorobek solowy, złożony głównie z akustycznych aranżacji niezliczonych piosenek, jakie muzyk skomponował do szuflady. Wydana siedem lat temu w niemałych bólach „Grace/Wastelands” była zaskoczeniem – ten chłopak ma talent nie tylko do brania kokainy, ale też pisania świetnych, frapujących, poetyckich utworów. A teraz ukazuje się jego nowy, solowy album pt „Hamburg Demonstrations”, w spokojniejszych okolicznościach, bez afery i szumu. To dobry pretekst do zapoznania się z tym jak Peter (już nie Pete) śpiewa, aranżuje i przede wszystkim pisze. To także dowód na to, że branie przez palce „wypocin ćpuna” to krzywda dla muzyki i dla słuchacza.
Od razu, od pierwszych utworów, na myśl przychodzi mi inna ikona brytyjskiej muzyki – Syd Barrett. Po wydaleniu z Pink Floyd na początku lat 70, oczywiście za narkotyki, zajął się graniem solo. Jego enigmatyczne, melancholijne piosenki do dziś pozostają niedocenionym skarbem muzyki. Nie inaczej jest z płytą Doherty’ego. Być może sygnując swoje kompozycje własnym nazwiskiem, muzyk nabiera niejakiej powagi i otrzeźwienia. To powrót do ideałów, jakie popchnęły go tego fachu, dla których stał jako nastolatek w kolejce po nową płytę Oasis (co za ironia losu!). To czar prostoty akustycznej gitary, stołka w ogródku, zeszytu pełnego słów i gryzmołów. Doherty staje się na niej z powrotem chłopakiem, który jako grabarz (jego pierwsza praca w Londynie!) poświęcał przerwy między pogrzebami na pisanie tekstów. Tabloidy spłoną, a po muzyku pozostaną tylko nagrania.
„Hamburg Demonstrations” to płyta malownicza, choć wstrzemięźliwa w środkach. To otwarte serce autora (no, uchylone), który pod maskaradą króla londyńskiej nocy skrywa wrażliwość i wyczucie. Nie jest to upojone krótkoterminową sławą wołanie o miłość i uwielbienie tłumów – to nieśmiałe zaproszenie do wysłuchania piosenki, którą napisał wieczorem przy herbacie. To oznaka dojrzałości, która ukazuje nam osobowość muzyczną na miarę Jacka White’a – artystę, a nie kolejnego celebrytę. To dowód na to ile pomysłów może wciąż zrodzić młoda głowa, jeśli nie pokonają jej używki. Wspominałem Barretta i Winehouse, warto przywołać także Shane’a McGowana i Shauna Rydera, dla których muzyka, alkohol i narkotyki stanowiły jedno. Doherty udowadnia swoją płytą, że warto czasem odpuścić, choćby na chwilę, aby stworzyć coś szczerego i pięknego.