Ta inność polega na nagraniu płyty z udziałem muzyków Irish Chamber Orchestra. Niektórzy wyobrażają sobie może teraz olbrzymią orkiestrę, ale na „Something Else” mamy do czynienia z kwartetem smyczkowym - dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela. Niby „coś innego”, ale tak po prawdzie, symfoniczne brzmienia nie są niczym nowym w twórczości The Cranberries. Przykłady utworów, gdzie są one obecne, znajdziemy z łatwością na ich poprzednich albumach. Tym razem sprawa wygląda jednak trochę inaczej.
Dla większości czynnikiem przyciągającym do płyty będzie obecność na niej trzech nowych kompozycji zespołu. Pierwszym jest podniosły „The Glory” z wiodącą rolą smyczków. Pozostałe dwie -„Rupture” i „Why?” odbiegają od innych utworów na albumie. Smyczki schodzą na drugi plan (z kwartetu zostają jedne skrzypce i wiolonczela). Posępne „Rupture” oparto na dźwiękach fortepianu. Przejmujące „Why?” jest zaś najbardziej, jakby to określić, normalnym utworem na „Something Else”. Spokojnie mógłby się znaleźć na płycie zawierającej w całości nowy materiał i nie byłby tam słabym punktem. Wszystkie trzy utwory łączy melancholia i spokojne brzmienie. Nie biją energią, ale skłaniają do refleksji. Ich teksty opowiadają o niełatwych doświadczeniach życiowych. „The Glory” mówiące o tym, że zawsze jest nadzieja, „Rupture” o depresji i „Why?” napisane przez Dolores O’Riordan po śmierci ojca.
„Something Else” to jednak przede wszystkim zbiór największych hitów The Cranberries w wersji unplugged. W niektórych kompozycjach zmiany wywołane obecnością kwartetu smyczkowego nie są zbyt duże (np. w „You & Me”). Ale większość została ubrana w nowe szaty i przearanżowana. Przykłady – „Ridiculous Thoughts” czy „Zombie”, którego słucha się dość dziwnie. Z mocnego, rockowego brzmienia nie zostało praktycznie nic. Najmocniejszym pod tym względem elementem tej wersji jest głos Dolores. Na tej płycie nie uświadczymy elektrycznej gitary, więc jeśli ktoś chce szukać energetycznego grania, to go tutaj nie znajdzie. Najlepiej wypadają „Linger” i „Dreams”, które nabrały w nowych wersjach szlachetności. Wracając jeszcze do głosu liderki zespołu - to ważny element całej akustycznej układanki. Mimo upływu lat, dalej brzmi pięknie, choć da się zauważyć w nim zmiany.
Komu można polecić to dzieło? Oczywiście fanom The Cranberries. Choć ci wolący energiczne oblicze zespołu mogą być nim rozczarowani. A poza nimi? Jeśli ktoś lubi albumy unplugged lub z symfonicznymi wersjami utworów, ta płyta to coś dla niego. Szczerze, mam z „Something Else” problem. Podoba mi się, ale mam wrażenie, że jest przykryciem problemu: braku wystarczającej ilości materiału na coś, co można by z czystym sumieniem nazwać nowym albumem. Data ostatniego to 2012 rok („Roses”), więc już parę lat minęło. Obawiam się, że to, co dostaliśmy teraz od zespołu jest czymś na zasadzie: „nie mamy wielu nowych utworów, więc jako znak, że coś robimy dajemy wam zmienione wersje naszych hitów i premierowy materiał, który zdołaliśmy stworzyć”. Traktuję tę płytę jako udaną, ale jednak, ciekawostkę. I dalej czekam na w pełni nową płytę irlandzkiego zespołu. Może tym razem czas oczekiwania będzie krótszy niż 11 lat.
Daffodil Lament” to zapowiedź zremasterowanej edycji kultowego albumu The Cranberries, „No Need to Argue”. Premiera nowej wersji albumu zaplanowana jest na 18 września.