Dotyczy to przede wszystkim samego brzmienia, oscylującego gdzieś pomiędzy alternatywną przebojowością a wydumanym artyzmem. Po drugie – i znacznie ważniejsze – obie te płyty mają dokładnie takie same silne strony jak i słabe punkty. Ujmując to w skrócie – są to zbiory fantastycznych utworów, zróżnicowanych, angażujących i niełatwych w odbiorze, które razem tworzą kontrowersyjny album.
Jaki jest „In Spades”? Nudny, nieudany, zakalcowaty, rozczarowujący, dziwaczny, mamroczący, rozbuchany, nieprzewidywalny, oczarowujący, odjechany, porywający, fantastyczny. Tyle wrażeń, ile przesłuchań. Spóźniłem się z recenzją przed premierą właśnie dlatego, że za każdym razem brzmi on inaczej. Na słuchawkach odrzuca i nudzi, dekoncentruje i denerwuje. Puszczony głośno na pokój – jest logiczny, intrygujący, płynny i porywa do tańca. Greg Dulli to po prostu gość, którego należy słuchać głośno, na otwartej przestrzeni – a nie jak Lanegana: intymnie, po cichu, w ciemności. Ktokolwiek widział ich w akcji na scenie (chociażby w The Gutter Twins), ten zrozumie to odniesienie.
Wracając do „In Spades” – im dłużej o tym myślę, tym jestem coraz bardziej na tak wobec tej płyty. Na początku zdenerwowała mnie swoją różnorodnością i pretensjonalnym nasyceniem dźwiękami. Wszystko tu chodzi, stuka, gwiżdże i zawodzi. Pianino, gitary, elektronika, perkusja, wreszcie sam Dulli – wyje, ujada, wrzeszczy, mruczy, nuci. Każda z piosenek jest świetnym kawałkiem o własnej tożsamości i smaku, dopieszczonym i dopracowanym, gdzie nawet powierzchowny brud jest dobrze zaplanowanym make-upem. Te utwory można puścić losowo, a i tak będą brzmieć dobrze. To można poczytać za wadę tej płyty, jako że dobrego albumu powinniśmy słuchać tak, jak czytamy książkę.
Po namyśle uznałem jednak, że nie ma to aż takiego znaczenia. „In Spades” nie ma nas uwodzić koncepcyjnością, tylko porywać do ruchu. To koktajl dziwaczności i dynamiki, bomba stylu i natchnienia, rozlana na podłogę pełna paleta dźwięków i szalony wokalista wcierający ją w skronie. Buchająca z głośników „In Spades” jest jak rozpędzony wentylator, działający na umysł i ciało niczym najszczerszy balsam, dzięki któremu ulatuje z duszy wszelki smutek, gniew i troska. To taka płyta, po której warto wziąć kilka głębszych oddechów, zanim cokolwiek się powie albo zrobi. Nie jest to rzecz, której chcę słuchać codziennie. Ale co jakiś czas warto, chociażby dla piosenki „The Spell”.
Niezbyt udany fonograficzny powrót The Afghan Whigs po 16 latach.