Wiele lat temu uwielbiałem muzykę powszechnie nazywaną gotycką, czy to w odmianie rockowej czy elektronicznej. Dawała poczucie alternatywnej przynależności – czegoś, na czym muzyka rozrywkowa w ogólnym ujęciu bazuje od zawsze. Ludzie spod znaku rocka gotyckiego to tacy bardziej neurotyczni hipisi, oraz lepiej wykształceni i oczytani punk-rockowcy. Są w grupie ludzi myślących podobnie, lubiących podobne brzmienia i związaną z nimi estetykę. Na koncertach czują się bezpiecznie, bo tu przychodzą wyłącznie ludzie im podobni. To jest nierozerwalna część życia wśród muzyki, która – jednakże – ma też swoją złą stronę. Sympatykom gatunku czasami trudno jest spojrzeć na ulubione brzmienie bez postrzegania go jedynie w kategorii brzmienia. Wtedy bowiem, bardzo często, okazuje się jak sztampowa, schematyczna i kiczowata jest to rzecz. Gdy siedzimy w wannie z kąpielą jest nam przyjemnie. Gdy z niej wyjdziemy widać od razu, w jak brudnej wodzie się babraliśmy.
Po co ja to w ogóle mówię? Otóż dlatego, że mnie udało się wyjść z gotyckiej wanny. Być może nie siedziałem w niej dostatecznie długo, ale po jej opuszczeniu nie mogłem się samemu sobie nadziwić: jak to możliwe, że podobała mi się ta dziecinna, dołująca, nudna i schematyczna tandeta? Te makijaże i gorsety, Bolków i Lipsk, czerń i umierające wokalistki, a nade wszystko zespół za zespołem, płyta za płytą brzmiąca dokładnie tak samo. Uciekłem w zupełnie inne brzmienia, co nie znaczy, że rock gotycki przestał istnieć. O dziwo, działa dalej i co gorsza – znów brzmi ciekawie! Być może to kwestia odstawienia na lata, ale gdy sięgam po nowy album The Eden House jestem zaskoczony – przede wszystkim swoim własnym zachwytem. Brzmi doskonale – świeżo, atrakcyjnie, niebanalnie. To płyta, która różni się od poprzednich – może nie radykalnie, ale detalami – oraz to co najważniejsze: przyciąga uwagę i nie istnieje tylko i wyłącznie dla wielbicieli gatunku.
Nie ma sensu wymieniać wszystkich muzyków, jacy przewinęli się przez The Eden House od kiedy ten projekt powstał. Nawet nie będę starał się doszukiwać, kogo tym razem słyszymy na „Songs for the Broken Ones”. Rdzeń zespołu pozostaje ten sam: Stephen Carey, Tony Pettitt oraz Monica Richardson. Przebogata reszta niech przemówi nie nazwiskami, lecz brzmieniem. A jest ono zachwycające – pełne energii, życia, natchnienia i osobliwego optymizmu, co nie jest typowym składnikiem tego gatunku. Od razu słychać, że zespół – bądź też projekt – nie stoi w miejscu, tylko raźnie odpowiada na potrzeby swoich serc, które w danym momencie biją tak, a nie inaczej. Nastrój od czasu depresyjnego „Smoke and Mirrors” zmienił się na bardziej dynamiczny, burzliwy, teatralny. Zachwyca bogactwo instrumentów, patos brzmienia oraz misterność kompozycji. Tu gitara, bębny i wokale, ale w ich tle majestatyczne organy, dzwoneczki, grzechotki, skrzypce, no i rzecz jasna elektronika.
„Songs for the Broken Ones” jest dobrze rozplanowanym albumem, który nie wita nas od progu najpiękniejszymi kwiatami. Te ukazują się w kolejnych komnaty tego zamczyska, a konkretnie w „One Heart”, „12th Night”, a nade wszystko w „Ours Again”. To najefektowniejsza z piosenek tu zebranych; tak jakby cały gatunek śpiewał, że świat znowu jest nasz, gdyż odnaleźliśmy zagubioną muzę. Muzyka gotycka uwielbia symbolikę, tajemnicę, wrażliwość, intelekt. Wszystkie te elementy tu są, ujęte pod postacią swoistej symfonii – przedstawienia malowanego śpiewem i dźwiękami, przenoszącego słuchaczy suchą stopą przez krąg życia romantycznej duszy. Po ten krążek powinni sięgnąć nie tylko fani Fields of the Nephlim czy The Mission. To rzecz, która zaskoczy tych, którzy lubią wielowymiarowe, poupychane brzmienie, kipiące od dźwięków i warstw, jak Soulsavers czy Recoil. Nade wszystko, to rzecz dla tych, którzy uwielbiają Clan of Xymox z Anke Wolbert na wokalu.
Wywiad z Tonym Pettitem - założycielem i basistą grupy The Eden House oraz byłym muzykiem legendarnej formacji Fields Of The Nephilim.
Drugi album projektu The Eden House kierowanego przez basistę Tony'ego Pettita (ex-Fields Of The Nephilim).