Fleet Foxes to mistrzowie dawkowania emocji. „Crack-Up” to raptem ich trzecia płyta długogrająca w przeciągu 10 lat działalności (uśredniając od momentu założenia zespołu do podpisania kontraktu). Owszem, po drodze były przerwy, długi, rozstania, zmiany składu, różne wizje i koncepcje; słowem, cały ten cyrk, który kręci publiczność, ale tylko jeśli idzie za tym rzecz najważniejsza, czyli muzyka. Na szczęście w przypadku Fleet Foxes jest ona niepodważalnie cudowna. Nowa płyta nie tylko nie ustępuje poprzednim pod kątem magii, ale wykorzystuje ich doświadczenie do dalszych poszukiwań. Lider zespołu Robin Pecknold poza talentem dysponuje również bardzo dobrą ambicją; jego działania stoją w otwartej sprzeczności ze współczesnym etosem muzykowania. Fleet Foxes nie chcą być przygrywką na chwilę, pięcioma minutami zajawki na festiwalu, dla pisku fanów i deszczu lajków. Oni tu są w konkretnym celu, a jest nim już nie tylko zaistnienie, lecz pozostanie.
Gdy sięgamy po cokolwiek co dotyczy Fleet Foxes nie sposób nie myśleć o ich genialnym debiucie, który sprawił, że w ogóle jesteśmy tu i teraz, w tym momencie i miejscu. Siłą tej płyty był nie tylko folkowy klimat i te wspaniałe harmonie wokalne, ale jej szczerość i prawdziwość. Ci brodacze w czapkach są tacy naprawdę; wychowali się na Dylanie, The Beach Boys oraz Crosby, Stills & Nash. Ich bohaterami są Neil Young, Van Morrison i Brian Wilson. Nie ma wątpliwości, że wpływy tych wielkich postaci słychać z muzyce Fleet Foxes; ale ta inspiracja pozostaje czysta, popychająca coraz cięższe taczki kreatywności naprzód, zamiast jedynie wpychać kolejnych pasażerów do ruszającego pociągu. Pecknold kieruje formacją bardzo roztropnie, nawet jeśli sporo jego działań jest podyktowanych zrządzeniami losu. Nie powtarza się, lecz odważnie przesuwa figury na szachownicy w taki sposób, aby przeciwnik – czyli słuchacze – pozostawał niezmiennie zaskoczony. I tak też jest na „Crack-Up”.
Jest to płyta należąca do tych krążków, których nie da się usłyszeć za jednym zamachem. Od razu wiadomo, że mamy do czynienia z najdojrzalszym ich dziełem; nawet genialny debiut brzmi w porównaniu jak popisy utalentowanych dzieci. Teraz jest inaczej; tu karty rozdaje ambicja, rozmach, koncepcyjność i plan. Od samego początku jesteśmy zalewani szczegółami. Ilość instrumentów wykorzystanych w studiu wygląda jak karta z encyklopedii muzykologii; blednie przy tym nawet „Ommadawn” Mike’a Oldfielda. I nie jest to pusty szpan; brzmienie jest dzięki temu głębsze, a kompozycje bardziej złożone. Pomimo zróżnicowania środków, piosenki bardzo łagodnie przekazują swoje emocje, dzięki czemu „Crack-Up” wypada przy słuchaniu jak jeden długi concept-album. Bez zadęcia, bez przerostu formy nad treścią, wciąż z tymi magicznymi wokalami. Jest to jakby ulepszona wersja tego, co już znamy; lecz gdyby to ten album był debiutem zespołu – okazałby się za dziwny.
„Crack-Up” to płyta, która oczarowuje swoim idyllicznym, melancholijnym klimatem, wieczornymi powidokami słońca nad osnutym chłodem jeziorem. To ta mityczna americana, pławiąca się w uroku naturalnych przestrzeni, uciekająca od zgubnych wpływów nowojorskiej Sodomy. To Crosby, Stills & Nash oczarowujący na żywo setki tysięcy hippisów w ’69. To Neil Young, siedzący z rozklekotaną gitarą na ganku, przygrywający kozom i kurczakom, swobodnie biegającym. Ale to także Brian Wilson, który po zażyciu LSD założył na głowę hełm strażacki i skomponował „Good Vibrations”. Magia, harmonia, natura, odlot. Nie powinienem wyróżniać jakichkolwiek kompozycji, chociaż „Fool’s Errand”, „If You Need To, Keep Time On Me” oraz „On Another Oceam” bardzo tego chcą. Ten album należy podawać w całości, nawet kilka razy dziennie. Jest przestrzenny i bogaty, dopracowany w szczegółach, mimo iż Pecknold chciał nagrać rzecz prostą, niedoskonałą. No cóż, nie udało mu się.
Nowy album amerykańskiej grupy Fleet Foxes to jedna z tych płyt, które tchną w słuchacza duży zastrzyk optymizmu w dobie pandemii.