Nie ma na świecie słabych płyt; są tylko takie, których nie zrozumieliśmy. Ten morał pasuje jak ulał do Billy’ego Corgana. Lider The Smashing Pumpkins posiada nie tylko wysoką wrażliwość muzyczną i kompulsywny talent; jest także właścicielem jednego z najbardziej charakterystycznych głosów w całym alternatywnym rock’n’rollu. Ów jęk zakatarzonego kota jest punktem wyjścia dla jakichkolwiek uczuć wobec jego sztuki. Jedni kochają i uwielbiają, drudzy dostają mdłości i niestrawności. O ile jednak w zespole można przykryć ewentualne nadużycia doskonałą muzyką, o tyle płyta solowa nie daje marginesu błędu. Nowy krążek Corgana „Ogilala” jest przeznaczony wyłącznie dla jego sympatyków, chociaż nawet ich zdanie może być wobec niego mocno podzielone.
Solowe płyty muzyków kojarzonych z zespołami są w oczywisty sposób bardziej osobiste, eksplorujące tematy muzyczne, które na płytach ich macierzystych formacji brzmią nienaturalnie. Na „Ogilala” Corgan sięga po szpik kostny muzyki, odarty z wszelkich ozdób. Gitara akustyczna, pianino, smyczki, tu i ówdzie chórek Sierry Swan oraz wsparcie Jamesa Iha. Cieszy mnie fakt, że ten ostatni znowu rozmawia z Corganem i tworzy muzykę. Jedyną ekstrawagancją jest tu obecność melotronu. Reszta to tylko i wyłącznie Billy, miauczący swoje piosenki o ludzkiej jednostce miotanej uczuciami od miłosnych uniesień po samotniczą desperację; Take me as I am, głosi jeden z refrenów (zbieżność z hitem Dream Theater przypadkowa). To ja, to o mnie, zero ściemy. Bierzcie lub nie, mam do gdzieś.
Być może właśnie dlatego Billy podpisał tą płytę jako William Patrick Corgan. To rodzaj grubej kreski, zdjęcia maski, okazania paszportu na lotnisku. Być może to także rodzaj terapii zajęciowej, gdzie nie istotnym nie jest owoc naszej pracy, lecz jej powód. Być może Billy musi odpocząć, zanim zmajstruje nam nowy, genialny album Smashing Pumpkins; zaczerpnąć inspiracji, wrócić do korzeni, zasiąść z gitarą i pianinem, tak jak to wszystko się zaczyna. Trochę jak Dylan, trochę jak Peter Hammill, trochę jak Neil Young; jest to bardzo intymna płyta, wypełniona doskonałymi piosenkami. Słychać oczywiście, że ich autor odpowiada za takie dzieła jak „Mellon Collie” czy „Adore”; mimo to, są one inne, ciche, osobiste, wyśpiewane przy kominku, a nie w świetle jupiterów i deszczu laserów.
Płytę pilotował numer „Aeronaut” i był to dobry wybór. Ta piosenka wymownie oddaje ducha tego albumu, lecz nie jest jego najsilniejszym punktem. To miano należy się „Processional” oraz „The Spaniards”, chociaż słabszych momentów i tak tu nie ma. Zresztą Billy już wcześniej pokazywał, że potrafi i tak; wystarczy sięgnąć po sam początek płyty „Adore” i piosenkę „To Sheila”, a następnie rozciągnąć ją do rozmiarów albumu. Za produkcję odpowiada Rick Rubin, który we współpracy z Corganem osiągnął podobny efekt, co Daniel Lanois z Neilem Youngiem na „Le Noise”. „Ogilala” to krążek, którego nie należy porównywać, interpretowywać, ani też zupełnie przeoczyć. To wyborny zbiór akustycznych ballad, jakie tylko Billy Corgan potrafi wyczarować i przekazać publiczności.