Gdyby te piosenki nie były dobre, nigdy byśmy ich nie wydali, jak twierdzi Nicky Wire. Dla Manic Street Preachers ich trzynasty longplay „Resistance is Futile”, był od samego początku czasem próby. Dwa ostatnie albumy zespołu – „Rewind the Film” oraz „Futurology” – chociaż jak zawsze chwalone przez krytykę i fanów, były wyczerpujące pod kątem kreatywności. Manics wydają swoje płyty w tempie niespotykanym jak na rock’n’rollowy zespół, z niesamowitą regularnością oraz konsenwencją. „Resistance is Futile” był pisany i komponowany w niejakich mękach przez cztery lata, co stanowi najdłuższą przerwę pomiędzy kolejnymi albumami w historii tego zespołu. Przyzwyczajona do ich dyscypliny i kreatywności publiczność mogła obawiać się, czy zespół nie wyczerpał swoich pokładów twórczej energii. Do tego doszła zmiana wydawcy, nowe studio, opóźnienia natury logistycznej... nowy album musiał być czymś, jeśli nie wielkim, to na pewno wartym tej ciężkiej pracy i oczekiwań.
I oto, gdy już jest, zaprawdę powiadam – to jeden z najlepszych krążków Manics. James Dean Bradfield zapowiadał, że zespół sięgnął do tych inspiracji, jakie zrodziły ich dwa najpopularniejsze dzieła: debiutancki „Generation Terrorists” oraz bestsellerowy „Everything Must Go”. Energia tego pierwszego oraz przebojowość drugiego przynoszą nam płytę dopieszczoną kompozycyjnie, niezwykle melodyjną, i co zaskakujące jak na Manics – optymistyczną. Nie znaczy to, że weltschmerz z jakiego słyną Walijczycy zniknął; po prostu z wiekiem przybrał nieco inną formę, niż wtedy, gdy jeszcze we czwórkę nagrywali „Motorcycle Emptiness”. Bradfield i Wire ubolewają nad stanem ducha społeczeństwa, nad jego bezgraniczną szaleńczością, histerycznością i obłędem. Powszechna cyfryzacja jest cudem, ale i przekleństwem w jednym. Człowiek ponownie nie jest w stanie okiełznać dzieł swoich rąk, myli marzenia z ambicjami i nigdy nie potrafi wyciągać wniosków ze swoich błedów.
Pomimo dosyć ponurych motywów przewodnich, „Resistance is Futile” napawa optymizmem. Dwanaście piosenek tryska energią, pomysłowością, przebojowością oraz zaraźliwą melodyjnością. Rzadko kiedy ten zespół brzmiał tak dopracowanie; ich typowy sound to rock’n’rollowy sturm und drang, z całym towarzyszącym mu inwentarzem. Na „Resistance...” ów czad nadal trwa, ale z każdej strony okala go ciepło melodii oraz obfitość kompozycyjnych ozdobników, przede wszystkim elektronicznych, za które odpowiada Sean Moore. Od „International Blue” chce się skakać, albo chociaż trochę szybciej maszerować. „Vivian” to dynamitowa przypowieść o dziewczynie uzbrojonej w aparat fotograficzny, a „Sequels of Forgotten Wars” to Manics w swojej najlepszej, gniewnej odsłonie. Kulminacją płyty jest jednak „Hold Me Like a Heaven”; ostatni raz zespół napisał piosenkę z takim potencjałem w 1998 – a było to „If You Tolerate This Then Your Children Will Be Next”.
Kluczem do przesłania tej płyty jest jej okładka. Ten samuraj, symbol poszanowania tradycji oraz wiecznej walki, to awatar tej trójki muzyków. Nawet jeśli ich walka nie ma sensu (resistance is futile), to oni i tak idą dalej, cios za ciosem. Ich walką jest muzyka, która nie ma sensu sama w sobie; a mimo to codziennie przynosi milionom ludzi na całym świecie tak potrzebny optymizm i duchową strawę. Ten album jest dla Manics czymś własnym, zdobyczą po którą wyruszyli ponad 25 lat temu, a do której dochodzi się krok po kroku, bez możliwości skrótu. To owoc dojrzałości muzycznej, która jest przecież testowana przy każdej kolejnej płycie. Nie ma tu tej dzikości i brudu jaki wypływa chociażby z „The Holy Bible”; jest za to najwyższa klasa kompozytorska, bogactwo instrumentów i zmysł przebojowości. Tradycyjnie, Manics dostarczyli płytę inteligentną, wciągającą i bardzo brytyjską, traktującą muzykę śmiertelnie poważnie, nawet jeśli ona sama jest przede wszystkim rozrywkowa.
Czternasty album najjaśniejszej gwiazdy alternatywnego rocka z Walii można z łatwością określić: znowu oni?! Tak, Manic Street Preachers przynoszą nam nowiutką, świeżą płytę; jak zwykle, w swoim neurotycznym, zaniepokojonym stylu, z nowoczesnością produkcyjną i melodyjną chwytliwością.
Zaledwie dziewięć miesięcy po wydaniu stonowanej, melancholijnej płyty "Rewind The Film", Manic Street Preachers powraca z nowym materiałem.