Jeśli Florence + The Machine wydają nową płytę, to wiedz, że coś się dzieje. Mają już w dorobku trzy płyty. Serwowali na nich marzycielskie dźwięki na wysokim poziomie. Nie dziwi więc, że zdobyli dużą popularność. Także w naszym kraju, w którym koncertują często (kilka tygodni temu zagrali na Orange Warsaw Festiwal, a kilka dni temu zapowiedziano koncert w łódzkiej Atlas Arenie w marcu 2019 r.). Przyszła pora na czwarty album.
„High As Hope”. Są elementy, które były na poprzednich płytach Florence + The Machine. Są i dęciaki, i klaskanie, i chórki, i podniosłość. Ale jednocześnie jest inaczej. Spokojniej. Oszczędniej. Bardziej kameralnie. Zapowiada nam to już zaczynający całość „June”. Przeciwieństwo zaczynającej poprzednią płytę piosenki „Ship To Wreck”. Tam aż do bólu przebojowo. Tu aż do bólu przejmująco. Podobnie w „Grace”, gdzie w głównej roli występuje fortepian czy przejmującym „The End of Love” z bardzo filmowym początkiem, też z fortepianem w jednej z głównych ról.
Dęciaki dalej są ważne, co słychać np. w „Big God”. Wybór tej kompozycji na singiel nie należy do oczywistych. To podniosła kompozycja z aurą tajemniczości i dużą ilością smaczków. Mamy i smyczki, i dęciaki, i saksofon, na którym zagrał Kamasi Washington. Muzyk pojawia się zresztą także w innych utworach na tej płycie. Gościnnie pojawiają się tez na „High As Hope” Jamie xx (perkusja w „Big God”), Sampha (fortepian w „Grace”) czy Josh Tillman znany jako Father John Misty (gitara w „100 Years”).
Można zauważyć większą ekspozycję głosu Florence Welch, czego przykładem jest „Sky Full of Song” - jedna z najlepszych kompozycji na płycie. Na początku mamy praktycznie tylko głos, dopiero potem dołączają instrumenty, ale ich obecność jest znacznie bliższa ascezie niż przepychowi. Kompozycje takie jak ta są po prostu magiczne. Podobną budowę utworu ma „No Choir” - krótka piosenka zamykająca płytę. Choć jest to bardziej rodzaj epilogu. W tekstach utworów Florence opowiada o swoich osobistych doświadczeniach, oprowadza po nich słuchacza.
Żywsze momenty? Też są. Jak choćby „Hunger”, najbardziej przebojowy moment albumu. Bardzo energetyczny, ale jednocześnie z historią, która się za nim kryje. Do żywszych momentów można też zaliczyć „Patricię” będącą hołdem Florence dla Patti Smith czy „100 Years”, które jest moim faworytem. Bardzo podoba mi się budowanie klimatu i napięcia, to jak utwór się rozwija. Od delikatnych dźwięków fortepianu do smyczków, orkiestr i saksofonu dających zakończenie utworu, które może dla niektórych będzie zbyt pompatyczne.
Florence wraz z załogą znów wydają bardzo dobrą płytę. Czy lepszą od poprzedniczki - „How Big, How Blue, How Beautiful”? Na pewno inną. Bardziej spokojną niż wybuchową. Ale i taką, z której bije dojrzałość. Florence to jednak jest klasa i pewność wysokiego poziomu.