Wszystko co wiąże się z nową płytą Alice in Chains Rainier Fog obraca się wokół jednego miejsca – Seattle. Nie przypadkiem premiera tego albumu pokrywa się z datą urodzin Layne’a Staleya, którego niepodrabialny głos, słowa piosenek i styl życia były symbolem brzmienia nazywanego Seattle sound. To powrót Alice in Chains do atmosfery tego miejsca, zarówno pod kątem romantycznym (tytuł, okładka, słowa piosenek w hołdzie zmarłym muzykom – Staley, Chris Cornell, Mike Starr), jak i technicznym – to samo studio, gdzie po raz ostatni nagrywali z Laynem (album Alice in Chains z roku 1995). Niewątpliwie największa w tym zasługa Jerry’ego Cantrella, który od zawsze funkcjonował jako mózg zespołu, wyborny gitarzysta i kompozytor, drugi wokalista, ale przede wszystkim ogólny „ogarniacz”, motywator i nieformalny manager tego zespołu. To dzięki jego chronicznej potrzebie tworzenia ten zespół jeszcze funkcjonuje, mimo iż po drodze nastąpił niejeden twardy reset; i to dzięki jego postawie trzymamy w rękach nowy, znakomity album Alice in Chains, zamiast kolejnych nekrologów legend z północnego zachodu Stanów Zjednoczonych i luksusowych reedycji klasycznych albumów.
To wszystko to tylko kontekst, który teoretycznie nie powinien grać roli w poznawaniu jakiejkolwiek płyty – chociaż dobrze wiemy, że czasami jest to niemożliwe. Słuchając Rainier Fog cieszę się zatem podwójnie, dlatego że słyszę, że wrócili starzy Alice in Chains. Przecież ten zespół stanął nie tak dawno przed niemożliwym zadaniem ponownego zaistnienia z nowym woklalistą, Williamem DuVallem (który już na zawsze pozostanie „nowym”). Dwie płyty nagrane z nim przy mikrofonie, krótko mówiąc, nie powalały, nawet gdy początkowo to Cantrell pełnił główne obowiązki wokalne. DuVall owszem, brzmi po swojemu, chociaż nie odbiega znacząco od jęków i wrzasków Staleya. Jednakże dopiero na Rainier Fog – wspólnie z Cantrellem, rzecz jasna – osiągają tą charakterystyczną dla Alice’ów pseudo-harmonię wokalną. Już sam ten fakt sprawia, że nowej płyty słucha się z dużą przyjemnością; to urok dobrze działającego mechanizmu, który po latach garażowania i rdzewienia udało się odrestaurować, naoliwić, uruchomić i wysłać w drogę. To coś, co przemówi zarówno do starszych fanów, którzy do dziś odlatują przy Facelift i Dirt, ale i nowych, którzy o zespole usłyszeli dopiero przedwczoraj, z radia.
Drugą i równie kluczową sprawą, jest brzmienie. To nie jest zwykły rock’n’roll; to Alice in Chains z ich najlepszych chwil, jakie podziwiamy do dziś. To echa „Rain When I Die”, „Down in a Hole” oraz „Man in the Box”, czyli utworów definiujących ich ciężkie, ponure, powolne brzmienie; coś, co dosadnie wpłynęło na zaistnienie takich stylów jak sludge czy doom metal. To zespół po resecie, grający jak dawniej – i jak nigdy wcześniej – z ogładą doświadczenia, ale i głodem świeżości. Ciężkie, posuwiste gitary, ciężka sekcja, zawodzenia wokalistów i słowa próbujące oczyścić cztery dusze z depresji i złych myśli. Nie bez powodu Alice in Chains często zalicza się do metalu; ze słynnej seattlowskiej Wielkiej Czwórki grali najciężej i najpoważniej. Rainier Fog to dosadne potwierdzenie tej reputacji, przy jednoczesnym zachowaniu świadomości czasu i miejsca, w jakim znajduje się zespół. To czas, w którym liczy się doświadczenie i twórczy zmysł, podpowiadający kierunki rozwoju kompozycji, ciężkości riffów, zgrania wokali oraz melodyki piosenek. To czas kolejnej próby dla tego zespołu i ponownego odnalezienia jedynie właściwych sobie torów, tam gdzie doskonała muzyka wygrywa z szelestem kart historii.
Druga płyta Alice In Chains z wokalistą Williamem DuVallem jedynie w kilku momentach nawiązuje do wspaniałego dziedzictwa zespołu.
Grupa Alice In Chains zaprezentowała teledysk do utworu "Never Fade" pochodzącego z albumu "Rainier Fog".
27 sierpnia ukaże się nowy album formacji Alice In Chains zatytułowany "Rainer Fog".