Muzyka uduchowiona wcale nie musi być religijna – i vice versa. Muzyka w ogóle nie musi być ani uduchowiona, ani religijna. Ale zdarzają się przypadki, gdy natchniony boską interwencją muzyk tworzy dzieło sławiące Go w wyjątkowo przekonujący sposób. A Love Supreme Johna Coltrane’a to otwarte nawrócenie, Pet Sounds i Smile Beach Boysów to wieloletnia wędrówka; a to przecież tylko lektury obowiązkowe. Inspiracji wiarą w muzyce jest co niemiara, lecz artyści je wykorzystujący sami niekoniecznie są wzorami, jakie kościół chciałby w swoim zagonie propagować. Muzycy wierzący są dowodem na to, że wiara jest sprawą niezwykle indywidualną, zupełnie jak odbiór muzyki – i chociaż jedno i drugie zakłada pewną wspólnotę, to jednak muzyka pozostaje otwarta na interpretacje i sceptycyzm; dwie rzeczy, których zorganizowana religia nie lubi, a wręcz potępia.
David Eugene Edwards jest zatem artystą paradoksalnym; z jednej strony bardzo gorliwym, wręcz purytańskim katolikiem, a z drugiej twórcą progresywnym, poszukującym, nie stroniącym od pokus. W trakcie swojej kariery dał poznać już kilka swoich obliczy, w tym te domyślne – uduchowione alt-country, najpierw w grupie 16 Horsepower, a potem Woven Hand. Jednocześnie, nie obca jest mu muzyka post-punkowa, zimna, która niekoniecznie kojarzy się z gorącą wiarą; był członkiem Crime & The City Solution, gdy to wróciło z niebytu po ponad 20-letniej przerwie. To tam właśnie poznał Alexandra Hacke – wąsatego basistę- eksperymentatora, kojarzonego przede wszystkim z macierzystym Einsturzende Neubauten. I to zapewne tamta znajomość stała się podwalinami ich wspólnej płyty Risha, gdzie obaj panowie łączą nie tylko siły, ale i indywidualności.
Risha jest krążkiem mrocznym i ponurym, gdzie nietrudno doszukać się wpływów oraz ech industrialu i jego dzieci – brzmień dark wave, neofolk, neoclassical, dark ambient, itp. Przepis jest dosyć prosty – na froncie śpiewa Edwards, także przez wokodery, oraz akompaniuje na gitarze. W tle zaś Hacke rozwija pejzaże z czyścca rodem – ciemne, zimne, zdezelowane, pordzewiałe – a jednak przytulne i księżycowe, przyświecające światłem nadziei, ale i trwogi. Największe wrażenie robi „Triptych” i „Breathtaker” – otwarcie i zakończenie – a pomiędzy nimi wszelkie dźwięki z przepastnej teczki Hacke’go – wibracje, dudnienia, metal o metal, elektroniczne struktury rytmiczne. Edwards z kolei przybiera rolę kaznodzieji, którego obietnica poranka nie maluje się w rajskich kolorach. W jego słowach słychać ból, naukę i przestrogę przed wiecznym potępieniem i mocą gniewnego Boga.
Risha jest krążkiem pięknym i malowniczym, ale jest to piękno turpistyczne, apokaliptyczne, czarno-białe, odnalezione w Piekle Dantego, malowidłach Brueghela i Boscha, poezji Miltona i Blake’a. W muzyce Edwardsa i Hackego odnajedziemy rytualność i mistycyzm – dwa z podstawowych oręży religii – ale wykorzystane w sposób przekonywujący i porywający. Risha jest muzyką trwogi, grzechu i zwątpienia, nieodłącznych elementów wiary. My, jako słuchacze, stoimy za czwartą ścianą tych wydarzeń; lecz, mimo naszej bierności, one nie przestają nas dotyczyć. Risha ma w sobie niezwykłą siłę, podobną do Enigma of the Absolute Dead Can Dance, czy Plight & Premonition Sylviana i Czukaya. To dzieło pełne krzepiącego piękna, mimo dosyć eschatologicznej fasady. W opinii wielu to materiał na płytę roku 2018 – z ogniem, pasją, i siłą do angażowania słuchacza na dłużej.