Gdy Steve Vai nazywał Pliniego najbardziej nowatorskim gitarzystą młodego pokolenia, najwyraźniej nie znał jeszcze Jakuba Żyteckiego. Ten gitarzysta z Krakowa dobiega właśnie rock’n’rollowego wieku 27 lat, a już nagrywał razem z Mishą Mansoorem, Fredrikiem Thordendalem, czy właśnie z Plinim. Wywodzi się z prog-metalowego Disperse, ale jego solowa twórczość zmierza w nieco innym kierunku. To wypadkowa jego formalnego wykształcenia muzycznego, fascynacji jego wykorzystaniem w eksperymentalnych formach rocka, oraz wizja i intuicja - bez kompleksów, bez oglądania się za siebie, bez wewnętrznych blokad. A do tego z ogromną dawką optymizmu, nowoczesności i pokrzepienia dusz, jakie niesie muzyka – niezależnie od pokolenia, które jej słucha.
Jakub robi muzykę w stu procentach po swojemu, łącznie z elementem wydawniczym. Wiedzę o gitarze klasycznej odebrał w szkole, ale gry na jego ulubionym Mayonesie musiał już nauczyć się sam, podobnie jak obsługi studyjnych paneli sterowania do miksu, masteringu, etc. Jego muzyka powstaje na zasadzie samotnego DIY, ale brzmi tak, jakby cały czas towarzyszyła mu grupa muzyków – przyjaciół, którzy energią, rozmową i śmiechem non-stop tworzą dobrą aurę w studiu. Ta aura przekłada się na brzmienie, które trudno jest określić jednoznacznie i bez didaskaliów – słuchając muzyki Jakuba znajdujemy się gdzieś na rozstajach jazzu, proga, popu i elektroniki. Jest to muzyka teraźniejszości i przyszłości, jakże odrębna od retromaniakalnego recyklingu dźwięków i stylów.
Sednem talentu Jakuba jest piękna, techniczna, marzycielska gitara, ale w dużym błędzie jest ten, kto sklasyfikuje jego nową płytę jako indywidualny popis sztuczek rozciągniętych do rozmiarów albumu. Nothing Lasts, Nothing's Lost to przede wszystkim spójna wizja i polot wykonania, pełna szczegółów, gładko morfujących tematów, ozdobnych zagrywek, ciekawostek i precyzyjnego pomysłu. To nie jest zbiór numerów, ale płynny album, w którym koniec i początek piosenek są tylko formalnością. Sami wyczujemy kiedy jeden temat się kończy, a zaczyna następny - jak w kalejdoskopowym mega-mixie, na którego końcu kręcą się powidoki z dzieciństwa, fotografie czasu młodości oraz nasza własna uśmiechnięta mina, dziś, w lustrze. Optymizm brzmienia to podstawowy morał tej płyty.
Rzecz jasna, oprócz głosów, słów prosto z młodej duszy, elektronicznych pejzaży i misternie zaprogramowanych bębnów, należy poświęcić uwagę wspomnianej już gitarze. Jakub czerpie tyle z natchnionych hinduizmem improwizacji Johna McLaughlina, co z djentów Mansoora (Periphery) i Thordendala (Meshuggah). Skoncentrowana technika Paula Masvidala (Cynic) lub Wacława Kiełtyki (Decapitated) też odcisnęła tu swoje piętno, podobnie jak wyobraźnia Pata Metheny, oraz sztuka łączenia tematów jaką sławią się mistrzowie sampli tacy jak DJ Shadow czy Avanalches. I mimo iż te wszystkie nazwiska i ładunek tematyczny brzmią dosyć poważnie, groźnie i ciężko, styl gry i zmysł kompozycji Jakuba pozostaje lekki jak piórko, wciągający jak wir i przyjemny jak bryza.
Warto też wspomnieć o ewolucji Jakuba jako artysty. Nothing Lasts, Nothing's Lost to konsekwencja zarówno macierzystego Disperse, jak i debiutanckiego albumu Wishful Lotus Proof, ale przede wszystkim podwójnej epki Ladder Head / Feather Bed. Gdy posłuchamy tych płyt w kolejności chronologicznej, stanie się jasne jaką pracę wykonał Jakub pod kątem stylu. Z krążka na krążek gra lżej i lotniej, z jego muzyki płynie coraz więcej radości, ale i profesjonalizmu. Kilka numerów należy wyróżnić – oczywiście „Sunflower”, ale też „Spring” i „Bonsai”, do którego słowa napisała i zaśpiewała Paulina Przybysz. W tej jednej konkretnej piosence zawarty został niesamowity przekaz, który każdy słuchający powinien wziąć sobie głęboko do serca i powracać do niego w chwilach zwątpienia.