Czy Pati jedna jest, czy jest nas trzy?
Refren jednej z piosenek z Jaszczurki to doskonała metafora twórczości jednej z najbardziej nietuzinkowych polskich artystek. Patti Yang od zawsze była predystynowana do sukcesu, dojrzała już w czasie debiutu; to było jasne wtedy, gdy słuchaliśmy Jaszczurki jeszcze z kaset – taką muzyką zajmowali się tylko Anglicy i Niemcy, a nie my, Polacy. Duszny trip-hop wpadający w drum’n’bass, estetyka zjazdu po imprezie techno, rozchwiane zmysły i bezsenność, czyli rok 1998 stojący otworem. Była oczywiście solowa Nosowska, była Bexa Lala, transowe Millennium czy synth-popowe Hedone, ale tzw. nowa elektronika była czymś z innego świata. Patti Yang zostawiła czas długo w tyle, przedstawiając 20 lat temu brzmienie, jakie dało reszcie polskich artystów kopa, którego skutki odczuwamy do dziś – kopa odwagi, potencjału, talentu i wyobraźni.
Fast forward do dnia dzisiejszego i oto Patti Yang żegna się ze sceną. Jasne, jest to pożegnanie pozorne, typowe dla artysty, który schodzi wśród oklasków ze sceny, aby za moment wskoczyć na nią z powrotem na bis. A mimo to, melancholia. Patti przez te 20 lat przeniosła się z Polski do Londynu, a potem do Kalifornii – na ostępy pustyni Mojave – zawsze z przodu peletonu. 20 lat to nie tylko wieczność, ale też i inna galaktyka, chociaż minęły jak jedna piękna chwila. Patti przez ten czas mocno się zmieniała – a może były jej trzy? – jak prawdziwy kameleon w stylu Kory czy Nosowskiej, lub nawet jak Kate Bush, Bjork, Alison Goldfrapp, Martina Topley-Bird, etc. I właśnie teraz, na War On Love, ów kameleon (znowu jaszczurka) wraca do domu. Pod zupełnie inną postacią, Patti odwiedza te same miejsca, które 20 lat temu otworzyły nieznane nam szerzej okna.
War On Love jest od Jaszczurki tak dalekie jak pustynia Mojave od Wrocławia Ale czyż jaszczurki nie czują się najlepiej właśnie na pustyni? Te płyty łączy jakiś krąg porozumienia, tak jak w „Technicolor Dream”, który brzmi jak dawno nie odwiedzany koszmar. Po latach kombinowania z brzmieniem Patti znowu brzmi melancholijnie i poetycko, nostalgicznie i renesansowo. Na War On Love panuje ta słoneczna przestrzeń, przerywana eksplozjami na pobliskim poligonie U.S. Army („Sounds of Freedom”). Słychać wyraźnie, że w życiu autorki nastał czas kolejnej zmiany, kolejnego przeistoczenia – i ta przestrzeń jest niesiona specyficznym rodzajem radości, tak jak na finałowym, przepięknym „Grace Me”. Nie jest to już polski pamiętnik złych snów, ani londyński chaos i zgiełk; teraz to złote piaski, pejotle i drzewa Jozuego, wyciszenie i tabula rasa.
Warto zauważyć, że War On Love to nie tylko Patti Yang, ale Patti Yang Group, chyba najśmielsza i najbardziej utytułowana ekipa muzyków, jaka do tej pory towarzyszyła tej artystce. A może to także oczko do Patti Smith Group – któż to wie? Tyle tu zagadkowych słów i odniesień (The Prodigy w „Comfortably Wrong”? Archive w „Bright Lights”?), tyle tu subtelnych warstw i pieczołowicie składanych kształtów. Co piosenka to inny klimat i estetyka, jak gdyby kameleon przez te 35 minut chciał opowiedzieć nam całe swoje życie. Introspekcja i metafora, futuryzm i Reptilianie, sekluzja pustyni, okna Kozanowa i duch-głos schwytany w nocy nad Tamizą. Patti śpiewa o koszmarnych snach i odrodzeniu; radości i lękach; uwięzieniu i wyzwoleniu. War On Love brzmi jak sztorm wszystkich tych emocji, zakończony ciszą, równowagą i odkupieniem.