Pretensjonalne tytuły płyt oraz pretensjonalne nazwy zespołów rzadko skrywają solidne meritum. Im dłuższa nazwa lub tytuł, tym bardziej prawdopodobne, że artyzm zawartości nie będzie dorównywał fantazyjnemu opakowaniu. Zatem, gdy mamy zespół o boleśnie długiej nazwie, który wydaje krążek o wysoce „progresywnym” tytule – oraz, opatruje go imponującą, bogatą w szczegóły grafiką, można oczekiwać najgorszego. Tymczasem, nowy album dawno niesłyszanych Trail of Dead (posłużę się ogólnie przyjętym skrótem) nie tylko spełnia te warunki pretensjonalności, ale jeszcze świetnie brzmi. Nie jest łatwo uargumentować, dlaczego; każda z piosenek przynależy jakby do innej płyty, ich temperatura, tempo i styl gwałtownie skaczą i opadają, a na dodatek Conrad i Jason tradycyjnie wymieniają się partiami wokalnymi. To ich krążek, ich projekt, ich grafika – oraz ich brzmienie, na które naprawdę trudno jest znaleźć inne, bardziej precyzyjne określenie jak rock alternatywny.
ToD jest zespołem podobnym w czysto ludzkim ujęciu do Archive. Ich brzmienie oczywiście znacząco się różni – ToD jest bardziej kompaktowe, podziemne, szalone i energiczne, ale łączy je kolektywność, swoista anonimowość, oraz nieszablonowy styl. Są antygwiazdami, lub raczej, nie są ani anty, ani gwiazdami – po prostu grają swoje, próbując od lat skierować na swoje pomysły szersze światło. Padło ono na nich dosłownie raz, gdy 18 lat temu ukazał się ich najsłynniejszy, klasyczny album Source Tags & Codes (niedługo po wielkiej emancypacji Archive). Wspominam te zespoły obok siebie nie bez przyczyny, albowiem łączą je pewne podobieństwa koncepcyjne, podobnie jak The Flaming Lips i Mercury Rev. Conrad i Jason stawiają muzykę na pierwszym miejscu, co jest zamanifestowane w ich wieloźródłowym stylu. Ten niestrudzony zespół i ta dopieszczona płyta, to owoc wielopłaszczyznowych fascynacji i zapału, jaki obaj liderzy noszą w sobie od samego początku.
Już sam tytuł albumu sugeruje, że mamy tu do czynienia z wieloma narracjami. A mimo to, Godless Void nie cierpi na „efekt składanki”, lecz jest przemyślaną, spójną, odmierzoną i podzieloną płytą. Ciężar autorskiej koncepcji równoważy tu równie potężna dawka czadu, przebojowości i rockowej multiwitaminy. ToD potrafią zagrać jak Slowdive, jak Manic Street Preachers, jak Dinosaur Jr., a nawet jak Marillion – a to i tak nie oddaje całości charakteru tego albumu. Zaduma i piękno, gniew i rozczarowanie, inteligencja i tumiwisizm, wreszcie teatralność i patos - Godless Void ma w sobie to wszystko, a na dodatek jest miodna i witalna. Płyta jest wyraźnie podzielona na strony, z których każda ma swoje epicentrum i charakter; niesprawiedliwym jednak będzie wyróżniać z tłumu którykolwiek numer. Wszystkie zasługują nie tylko na uwagę z osobna, jako potencjalne single, ale jako zbiór, który wciąga, inspiruje, pobudza, a nawet, po wielokrotnym odsłuchu, daje się nucić.
Pomimo tych moich pochwał, jest w tej płytce pewna kropla smutku. Gdy jej słucham, dociera do mnie, że pomimo jej efektowności taki zespół jak ToD nigdy nie będzie na piedestale, na który ten album zasługuje. Posłuchają go ludzie niszowi, offowi, pasjonaci, dziennikarze, sympatycy i fani. Ale nawet razem wzięci tworzą za mały tygiel, aby ten doskonały krążek znaczył w przestrzeni muzycznej coś więcej, niż tylko przelotną chwilę chwały dla dość niszowego, alternatywnego zespołu z Austin. Godless Void chce być usłyszaną i mieć swoje pięć minut, tak jak jej starsza siostra Source Tags & Codes. ToD jest ekipą, która nigdy nie wygrzebie się ze swojej niszy, ale ci, co cenią bogate, niebanalne, intrygujące brzmienie alternatywnego rocka nie powinni z tego powodu odbierać sobie przyjemności, jaką słuchanie Godless Void bez wątpienia jest. No i spoglądania przez długie chwile na tą okładkę i grafikę w środku, trochę stonerową, trochę santanowską, a także trochę transową.