Bill Laswell jest maszyną do robienia muzyki. Konia z rzędem dla tego, kto spisze wszystko co nagrał i wydał – solo, w grupach, pod rozmaitymi aliasami. Znakiem rozpoznawczym Billa jest jego bas – podziemny, podwodny, podniebny – przesuwający płyty tektoniczne i unoszący atmosferę. Ale to niezawodny zmysł łączenia światów świadczy o jego sile i długowieczności. Bill potrafi sprawnie poruszać się pomiędzy dubem, ambientem, drum’n’bassem, electro/funkiem, awangardą i jazzem; ale prawie nigdy nie robi tego w pojedynkę. Pod jego wskazówkami potrafią funkcjonować zarówno legendy, gwiazdy, jak i zupełnie niszowi geniusze. Jego potrzeba muzyki pozwoliła mu porozumieć się z Pete’m Namlookiem, Herbie Hancockiem, Mickiem Harrisem, Klausem Schulze i Johnem Zornem. Współpaca z nim pomogła rozwinąć skrzydła innym wielkim postaciom, takim jak Tetsu Inoue, Terre Thaemlitz, Jah Wobble, czy też kolektywom ludzi zaangażowanym w Material, Axiom, czy Praxis.
W dzisiejszych czasach, a mam tu na myśli okres kwarantanny, udany krążek musi w jakiś sposób oddawać tą dziwaczną atmosferę lub być antidotum na zamknięcie. Against Empire idealnie trafia w ten czuły punkt. Laswell jak zwykle zebrał na nim postaci z przeróżnych światów, o odmiennym bagażu doświadczeń, pochodzeniu, wrażliwości i ego. Hancock na organach, Pharoah Sanders na saksofonie, na bębnach Chad Smith (RHCP) i Hideo Yamaki (ten z Autonomous Zone). Perkusja – Adam Rudolph (przyjaciel Sandersa) i Jerry Marotta (stały współpracownik Petera Gabriela). I do tego jeszcze dwaj młodzi Japończycy - Satoyasu Shomura i Yoshihiko Akiyama; tylko Laswell mógł to zobaczyć, usłyszeć, ułożyć i pokierować. I wyszła z tego jemu i całemu zespołowi balsamiczna fuzja kunsztu, wyobraźni i talentu – umiejętności technicznych i twórczych – idealna na ten zamknięty czas. Against Empire to rzecz tak wielowątkowa jak ludzie, którzy za nią stoją, a przy tym gładka i spójna.
Jak większość nagrań reprezentujących współczesne oblicza jazzu, tak i Against Empire można określić na tyle sposobów, ile ludzi jej słucha i przeżywa – każdy z innego kąta. Czy jest to rzecz dynamiczna, spontaniczna, poprzeplatana i powytrącana – pobudzająca zmysły i wyobraźnię? Czy jest to płyta spokojna i zrelaksowana, krążąca wokół osi kosmicznej równowagi duszy i umysłu? Czy jest to album upstrzony szczegółami, smaczkami, gwarny jak kawiarnia lub pub w dzień meczu? Czy ta muzyka sprzyja rozmyślaniom i medytacji, samotnej penetracji meandrów sztuki, człowieka i kosmosu? Czy jest to zarówno koncepcyjny surrealizm do powieszenia w salonie, jak i wyborny nektar sprzyjający rozwojowi duszy wśród sobie podobnych, głodnych słów i emocji serc? Odpowiedź na te pytania jest oczywiście twierdząca. Bill Laswell skonstruował dla nas coś przyjemnego i dziwnego, znajomego i obcego, łagodnego i odjechanego – czyli fusion, pełen barw i smaków.
Bill Laswell przypomina mi w swojej pracy Woody’ego Allena. Obu fascynuje Nowy Jork i ten tygiel kultur i linii życia, jakie się w nim splatają. To reżyser realizujący wyłącznie swoją wizję, ale w taki sposób, że każdy chce wziąć w niej udział. Steruje wszystkim zza kulis, ale aktywnie wchodzi do gry z zespołem. Spójność tej płyty jest nie do przecenienia. To nie tylko suma wielkich talentów i geniuszy, ale zaaranżowana opowieść, w której każdy gra swoją rolę i służy pewnej koncepcji – misji bardziej złożonej, niż kolejny jam lub spontaniczna sesja. Laswell manipuluje nastrojem jak instrumentem, zmienia tempo i bieg wydarzeń, skacze pomiędzy czasem, sytuacjami i miejscami. Against Empire to arcydzieło nowoczesnego jazzu, czerpiące z nauk Milesa Davisa sprzed 50 lat, ale też ze wszystkiego, co wydarzyło się w muzyce od tamtej pory. Za każdym razem, gdy słuchamy Laswella odkrywamy go na nowo, a ta płyta to dobry pretekst, aby ponownie spróbować zgłębić jego przepastny dorobek.