Różne oblicza rocka – tak można najkrócej określić album „Tied”. Słychać chęć ukazania sporego wachlarza swoich możliwości. Dobrze oddaje to głos wokalisty Jakuba Lotza. Pierwsze sekundy albumu i muzycznie i wokalnie przywołują Riverside z pierwszych płyt. Na albumie słychać też bardziej chłopięcy tembr głosu. Bardziej Lotz przekonuje mnie śpiewając mocniej. W „Tustoje” może sobie nawet pokrzyczeć.
Wspomniałem już nieco o utworze „RINT”, bo to on zaczyna płytę. Spokojny początek, potem więcej mocy. Bardziej tajemnicza, ostrzejsza druga część eksploruje i moc gitar i możliwości głosu wokalisty. W tej kompozycji oraz w „What!?”, gdy wydaje się, że to koniec, okazuje się, że jeszcze trochę trwają. Ale zanim zapytamy „Co!?”, to wcześniej przebrniemy przez kilka utworów z szerokiego spektrum rocka. Energetyczne piosenki z tempem: „Found Myself” i bardziej punkowy, taki greendayowy „Don’t Leave Me”. I tak wchodzimy coraz głębiej w ostrzejsze klimaty. Po grunge’owym „Tustoje” i „F&B” kropkę nad i stawia mocny strzał w postaci „What!?”. Dużo hałasu, ale nie o nic.
Panowie zresztą nie lubią pisać o niczym. Nie unikają poruszania trudnych tematów. „Mosty ludzi wielkich serc na skraju marzeń” (zapachniało „Zaprzepaszczonymi siłami wielkiej armii świętych znaków” Comy) zespół określa jako „manifest przeciw obecnie pasującym praktykom na muzycznym rynku”.„Don’t Leave Me” i „Splątany” – jeszcze jedno skojarzenie z Comą, ale tutaj już nastrojem kompozycji: klimatycznym, a zarazem niepokojącym – dotykają spraw związanych z depresją.
„Tied” przedstawia słuchaczom The Suits jako ambitną kapelę z potencjałem. Szerokie spektrum brzmień wybranych z szufladki z napisem „rock” i tematyka tekstowa składają się na porządny materiał. Słychać pewne niedoróbki, ale całość brzmi ok, a długimi momentami nawet lepiej niż ok.
Warszawscy rockowcy z The Suits zapowiedzieli premierę debiutanckiej płyty "Tied", która ukaże się 18 września.