Oto z duetu osobowości powstało coś na kształt metalowego Band-Aid, gdzie partie wokalne i instrumentalne podrzucają Nergalowi koledzy po fachu, z różnych stron świata. Zawartość tej płyty można streścić w zasadzie recytując dramatis personae, co zresztą uczynię, ale o pełni klimatu należy przekonać się tylko i wyłącznie słuchając muzyki, a nie wspominając zasługi obecnych tu postaci. Pierwszą część New Man… wydaną w ubiegłym roku zdominowali Nordycy; ale w drugiej połowie jesteśmy świadkami powrotu do gry Anglo-Sasów.
Me And That Man u zarania miało być czymś w rodzaju odskoczni Nergala od jego rodzimego Behemotha i wszelkich uproszczeń i stereotypów z nim związanych. Nie dziwię się, że jako artysta z krwi i kości zdecydował się ukazać publiczności swoje oblicze z innego kąta. Pozostajemy w atmosferze mroku, na granicy życia i śmierci, doczesności i zaświatów, zmartwychwstania i potępienia, wiary i bluźnierstwa; ale, tym razem, słyszymy te wartości nie jako ekstremalny metal, lecz tajemnicze songi z pogranicza alternatywy i blues-rocka. To bardziej ‘romantyczne’ oblicze artysty, którego większość kojarzy z zupełnie innego rodzaju brzmieniem, a nawet stylem bycia. Dzięki New Man… Nergal pokazuje, że stać go na wiele więcej, niż ‘robienie hałasu’, dosłownie i w przenośni, a efekt już trzeciej płyty spod tego znaku zwyczajnie imponuje. Tym bardziej, gdy zestaw gości z płyty na płytę jest coraz bardziej imponujący, a wraz z nimi mariaż brzmień, stylów i głosów.
New Man… to gra skojarzeń – z literaturą, kinem i telewizją, no i oczywiście, z muzyką. To brzmienie vintage, z wielu innych czasów, jakże chętnie przywoływanych dziś dla ucieczki dusz i serc. To realia i estetyka świata, do którego wkraczają moce nadprzyrodzone, vide Dante, Mickiewicz, Poe i Lovecraft (wspomniany w jednej z piosenek). Każdy z utworów jest osobną, krótką opowieścią, ale razem tworzą wciągający cykl, z którym nietrudno dosłyszeć się wątków autobiograficznych ich autorów. Obcujemy dzięki nim z wędrówką ciała i duszy, z czarną magią i mocami z innego świata, pomiędzy hedonizmem a okultyzmem; a wszystko to w estetyce dawnych dziejów i obcych lądów, wysuszonych słońcem południowych Stanów Zjednoczonych i wiecznie mrocznej północy Europy. Zło, cierpienie i tajemnica nie zna granic, a ich owoce ukazują się naszym oczom wszędzie tam, dokąd idzie człowiek. A często wraz z nimi przychodzi też inspiracja; a ta pozwala przekuć ból i strach w życiodajny dźwięk.
Muzycznie, usłyszymy tu wpływy nie tylko country i bluesa, hard-rocka i heavy metalu, ale także stonera i neofolku. Jest oczywiste, że twórcy płyty słuchali w swoim życiu zarówno Hendrixa i Claptona, co Black Sabbath i Motörhead. A znajdziemy wśród nich takie postaci jak Blaze Bayley (ex-Iron Maiden), Mary Goore (Ghost), Kristoffer Rygg (Ulver), David Vincent (Morbid Angel), Olve Eikemo (Abbath/Immortal), Randy Blythe (Lamb of God), a nawet Alissa White-Gluz (Arch Enemy) i Devin Townsend we własnej osobie. Są także Myrkur, Doug Blair (W.A.S.P.) i Gary Holt (Exodus/Slayer). Wszystkich nie wymienię; oni i tak dostarczyli swoje kawałki zdalnie. A przecież Nergalowi towarzyszyli jeszcze znakomici muzycy sesyjni, w tym banjo, smyczki, chórki i drumla. Ale na samym końcu należy wymienić nazwisko jeszcze jednego gościa, Hanka Von Helvete (ex-Turbonegro), dla którego był to ostatni występ w tym życiu; zmarł, w dzień premiery albumu.
20 marca w Szczecinie rozpocznie się trasa koncertowa grupy Me And That Man po Polsce. Z tej okazji zespół zaprezentował nowe nagranie.
Płyta będąca owocem kolaboracji Nergala z grupy Behemoth oraz weterana polskiej sceny rockowej Johna Portera. Album przesłuchał i ocenił Jakub Oślak.
Poznaliśmy szczegóły nowego trzeciego już albumu Me and That Man „New Man, New Songs, Same Shit, vol.2”, który ukaże się 19 listopada.