Porcupine Tree - Closure / Continuation

Jakub OślakPorcupine TreeKscope2022
""C/C" to jeden z tych albumów, które brzmią coraz lepiej z każdym przesłuchaniem. Nie należy odrzucać go, jeśli pierwsze słuchowisko nam nie weszło, bo za szybko, bo stres, bo rozkojarzenie" - tak do wysłuchania nowej płyty Porcupine Tree" zachęca nasz recenzent Jakub Oślak. Cały tekst recenzji możecie znaleźć poniżej.

Ani się nie obejrzeliśmy, a od wydania ostatniego longplaya Porcupine Tree minęło 14 lat. Przez ten czas Steven Wilson rozwinął skrzydła kariery solowej, która skutecznie wypełniła tę pustkę, oraz ukierunkowała jego i nas, słuchaczy, na zupełnie nowe tory. Gavin Harrison znalazł dwa etaty w King Crimson i Pineapple Thief, a Richard Barbieri i Colin Edwin uruchomili swoje side-projekty. Innymi słowy, nie mogę powiedzieć, aby był to czas spędzony w nostalgii za Porcupine Tree; tym bardziej, że ich ostatni album The Incident był sporym zawodem po hat-tricku w postaci In Absentia, Deadwing, oraz Fear of the Blank Planet. Ta przerwa była wręcz potrzebna, aby ci muzycy o progresywnych aspiracjach odetchnęli od siebie nawzajem, i spróbowali poszukać natchnienia o własnych siłach. Nie mogę powiedzieć, abym czekał w tęsknocie na nowy album Porcupine; ale gdy ogłoszono, że ten moment już nadszedł, serce zaczęło bić mocniej, a oczekiwania mimowolnie podskoczyły.

Określiłem wcześniej Wilsona muzykiem progresywnym i zdanie podtrzymuję; ale jednocześnie, jest on muzykiem doskonale kopiującym to, co już istnieje. Wystarczy sięgnąć po jego kapitalne albumy solowe w postaci Grace For Drowning oraz The Raven That Refused to Sing, aby usłyszeć wpływ lat zasłuchiwania się w King Crimson, Yes i reszcie klasyki prog-rocka. Gdy słuchamy Closure / Continuation, od początku jest jasne, że mamy do czynienia z dobrze znanym nam zespołem, który po raz pierwszy w swoich dziejach obrócił się na pięcie i zaczął spoglądać we własną przeszłość. Sam tytuł nowego albumu jest znamienny: to zamknięcie minionego rozdziału, a jednocześnie jego dalszy ciąg. Bardzo trafnie oddaje to zawartość płyty: z jednej strony słychać doskonale znane nam rozwiązania, bez nadmiernych innowacji czy prób kreatywnego salto mortale; a z drugiej, czuć wyraźny powiew świeżości, lekką ‘domową’ bryzę i pierwsze promienie bardzo obiecującego słońca.

Płyta jest ciekawie odmierzona. Jej podstawowa wersja rozpoczyna się doskonałym „Harridan”, a kończy imponującym „Chimera's Wreck”. Wersja deluxe zawiera dodatkowe trzy kompozycje, w tym poruszające „Love In The Past Tense”, i tylko w takiej formie uważam ten album za kompletny. Po drodze czekają nas wypady w bogatą przeszłość, oraz współczesne innowacje i ciekawostki, które dobrze wróżą na przyszłość. „Harridan” brzmi jak ciąg dalszy „Anesthetize”, a „Herd Culling” mógł zostać nagrany tego samego dnia, co „Blackest Eyes”. Uczucie podniecenia ze spotkania dawno nie widzianych przyjaciół owocuje uśmiechem i biciem serca. Słychać sygnatury całej trójki – retro-analogowe krajobrazy Barbieriego, kaskadową perkusję Harrisona i pełnowymiarowy performance Wilsona. Kapitan schował ego i ponownie założył maskę anty-idola, stojącego w cieniu, w szeregu, służącego drużynie talentem, śpiewem, gitarami, i typowym dla siebie obnażeniem, nie tylko stóp. 

Brak Edwina i wejście w buty power trio również ma swoje przełożenie na sound i styl nowego Porcupine Tree. Brzmienie jest bardziej skomasowane, udomowione, nagrane bez wyraźnej cezury pomiędzy wkładem trójki naszych bohaterów. Poszczególne kompozycje imponują złożonością kojarzącą mi się bardziej z jazz-rockiem, niż oklepanymi patentami progresywnymi, tak jak Red King Crimson (również nagrywanym we trójkę Fripp/Bruford/Wetton). Kto chętny, usłyszy tu także trochę Toola, ale przede wszystkim… Ravena. C/C i Raven, uznawany za najlepszy solowy album Wilsona, są sobie bliskie pod kątem konstrukcji, złożoności, oraz tego elementu wielowątkowej narracji. Słychać to chociażby w tak efektownych numerach jak piękne „Of The New Day”, karmazynowe „Rats Return”, czy nastrojowe „Dignity”. W każdej kompozycji da się zanurkować, popłynąć, pokochać za odmienne elementy, aby zaraz przeskoczyć do kolejnego basenu na sąsiednim podwórku.

C/C to jeden z tych albumów, które brzmią coraz lepiej z każdym przesłuchaniem. Nie należy odrzucać go, jeśli pierwsze słuchowisko nam nie weszło, bo za szybko, bo stres, bo rozkojarzenie. Okres nieobecności nie był czasem straconym, lecz nabieraniem mocy, odnajdywaniem indywidualnych głosów. Jak wszędzie u Wilsona, tak i tu praktycznie nie ma słabych momentów. C/C to przygoda, na którą warto było czekać. Czy to jeden z tych doskonałych albumów powrotowych, takich jak „Slowdive” (Slowdive), „Fear Inoculum” (Tool), czy „Sol Invictus” Faith No More, które otwierają nowy rozdział w dziejach zespołu? Czuję, że tak. Chociaż brzmieniowo C/C jest tożsame z momentem nastania przerwy, to jednak nadrabia dystans i efektownie eksploduje w naszych sercach pełnią możliwości, jakie przez ten czas osiągnęli ci muzycy. Dzięki istnieniu Porcupine Tree świat wielu z nas jest bardziej kolorowy i dobrze jest żyć z tą świadomość, że ta magia znowu działa!


Website by p3a