Dostajemy porcję klasycznego rocka, hardrockowych brzmień z bluesowymi klimatami. Skoro klasyczny rock, to słychać echa twórczości takich klasyków jak Led Zeppelin i Deep Purple. Ale przy tym Rival Sons dorzuca coś od siebie. Unosi się nad kompozycjami amerykański klimat. Połączenie takiego klimatu, klasyki rocka i bluesa nasuwa skojarzenia z Joe Bonamassą. Jeśli ktoś z fanów tego artysty jeszcze nie słyszał utworów Rival Sons (a mogło się tak przecież zdarzyć), to powinien tą zaległość szybciutko nadrobić.
Jednym z największych walorów albumu jest wokal Jaya Buchanana – to, co on wyczynia ze swoim głosem. Wystarczy sobie włączyć np. „Back in the Woods”, by przekonać się o jego mocy. A sam utwór jest bardzo hardrockowy. „Do You Worst” posiada chwytliwy zaśpiew w refrenie. „Sugar on the Bone” wyróżnia się riffem prowadzącym i ładnie się rozpędza. Po porcji mocnego rockowego grania początek „Look Away” przynosi wytchnienie. Akustyczne brzmienia, orientalny klimat, potem znów jest hardrockowo, ale mimo wszystko zwalniamy tempo. Wolniejszym utworem jest też „All Directions”. Z początku spokój, akustyczne granie z bluesowym klimatem, ale im dalej, tym więcej życia. Mamy tu ładne stopniowanie napięcia. „Stood By Me” ma ładny i zaczepny riff, zaś „Imperial Joy” to nagranie składające się z trzech powtarzających się segmentów (ciężki, podniosły i refren). Ostatnie dwa utwory na płycie można określić mianem eksperymentów. „End of Forever” ma rockową moc, ale ma też rytmy wygrywane przez automat perkusyjny – od tego się zresztą całość kompozycji zaczyna. A o utworze zamykającym album będzie za chwilę, bo przechodzimy do najjaśniejszych punktów płyty.
Wyróżnię trzy najlepsze utwory. Zaczniemy od tytułowego – „Feral Roots”. Bardzo podoba mi się klimat tego utworu – amerykański z bluesowym posmakiem. Akustyczne, klimatyczne fragmenty przeplatane ze świetnymi, elektrycznymi refrenami i jeszcze na deser solówka gitarowa. Druga kompozycja – „Too Bad”. Wolniejsze tempo, ciężar, napięcie, brzmienie, świetny riff, głos. Wszystko w tym utworze gra i jest świetne. I trzecia – „Shooting Stars”. Świetne zakończenie płyty. Gospelowy rock – nie da się tego inaczej określić. Chóry, zaśpiewy, klaskanie, ale i ładną solówkę gitarową też mamy.
Przy pisaniu tej recenzji trafiałem na artykuły czy wywiady, w których Rival Sons zestawiane jest z wywołującym w ostatnich miesiącach emocje współczesnym klonem Led Zeppelin, czyli Gretą Van Fleet. Z tym, że Rival Sons dołącza do tego swój styl, który przyciąga. I nie jest to ordynarne zżynanie. A co do Grety, bardzo podobało mi się „From The Fires”. Pachniało Zeppelinami na kilometr, ale było tam coś przyciągającego. Zaś przy „Anthem of the Peaceful Army” to „coś” uleciało, przynajmniej w moim odczuciu i dostaliśmy znacznie słabszy album.
Klasycznego rocka trzeba umieć grać. A panowie z Rival Sons pokazują, że potrafią to robić. Mikstura złożona z rocka, bluesa, retro brzmień, bardzo dobrego grania i świetnego wokalu jest w tym wypadku bardzo smakowita.
Amerykańska grupa zagra w listopadzie w Warszawie i Poznaniu.
Amerykański zespół zagra 21 lutego w warszawskiej Stodole.