Gusta i oceny krytyków muzycznych często rozmijają się z vox populi. Ulubieńcy publiczności zwyczajowo nie znajdują zrozumienia surowych gryzipiórków, dla których sprzedaż nie jest wyznacznikiem wartości muzyki. Z kolei zespoły obdarzane jednogłośnym och! i ach! „opiniotwórczej” prasy notorycznie nie przenoszą tego na grunt większego sukcesu komercyjnego. Zresztą, to przecież nie od nich zależy, tylko od czegoś w rodzaju sił wyższych rynku. Yo La Tengo, mimo iż regularnie dostarcza nam wyśmienitą muzykę od ponad trzech dekad, tkwi właśnie w tej drugiej kategorii. Każdy ich krążek zdobywa bardzo wysokie oceny, a mimo to zespół ten nigdy nie „powąchał”, choćby przelotnie, sukcesu komercyjnego. Być może właśnie dzięki temu zgromadził on przez ten czas wielu oddanych fanów na świecie, którzy utożsamiają ich muzykę z „trzecią drogą” – etosem sukcesu alternatywnego, polegającego na triumfach artystycznych, niezmordowanej wędrówce po serca wybrańców i niekończących się łowach chwil satysfakcji z własnej pracy i pasji.
„There’s a Riot Going On” to już piętnasty album studyjny Yo La Tengo. Mogłoby się wydawać, że po takim czasie i serii twórczej zespół ma już niewiele ciekawego do zaoferowania swoim sympatykom. Otóż błąd; „There’s a Riot Going On” brzmi – o ile nie doskonale – to na pewno wyśmienicie. To niezwykle przyjemny w odsłuchu krążek, wypełniony relaksującą muzyką po jaką Yo La Tengo wielokrotnie sięgali w przeszłości i z jaką są, niejednoznacznie, kojarzeni. Tytuł jest swego rodzaju podpuchą; sugeruje coś w rodzaju donośnego głosu sprzeciwu wobec obecnego stanu społecznego, podziałów międzyludzkich i ogólnego niepokoju i gniewu w jaki wpędza nas życie i świat. Tymczasem, kolejny błąd. Nie ma tu żadnego rockowego buntu typu Dylan, Rage Against the Machine, The Clash czy Bodycount; nie jest to też płyta z muzyką zaangażowaną w stylu swojej imienniczki od Sly & The Family Stone, ani „What’s Going On” Marvina Gaye (chociaż obie to lektury obowiązkowe). Jeżeli słychać tu bunt, to tylko siłą sugestii, między słowami, tam gdzie widnieje przestrzeń interpretacji.
Yo La Tengo przynoszą nam album relaksujący, przytulny, kojarzący się z ciepłem domowego ogniska, kanapą, dwoma na niej kotami oraz ich panem – w oparach niedzielnej drzemki, słuchającego muzyki. Znamy już tą metodę – wyraźne nawiązania do spokojnego krautrocka, koktajlowej bossa-novy, a miejscami zupełnego ambientu. Płyta jest ciekawie rozplanowana i ułożona w sposób zajmujący. Jej efektem jest uśmiech i przynajmniej częściowe rozluźnienie napiętych nerwów, niepokoju i frustracji. Słychać, że czuwali nad nią skromni, acz doświadczeni profesjonaliści, którzy zjedli zęby na kreowaniu muzyki zgodnej z ich duszami, a nie ściganiu się z ambicjami i marketingiem. Chyba na tym polega siła tej muzyki, którą należy podejmować na dwóch poziomach: dosłownym i filozoficznym. Być może sympatia jaką darzeni są Yo La Tengo polega na zrozumieniu i wspieraniu ich etosu: cichego buntu, który odwraca się na pięcie od wszystkiego, co przykre i smutne, aby bronić się muzyką. Doskonała pozycja dla tych, co lubią Calexico, Belle & Sebastian, Stereolab, oraz Thurstona Moore’a.