Czasami mówi się, że w muzyce rozrywkowej wymyślono już wszystko: nowe płyty są wtórne, bezduszne, taśmowe, a nowi artyści kopiują starych z premedytacją lub całkiem nieświadomie. Nie da się już wymyślić nic nowatorskiego, a każdą próbę penetracji muzycznej terra incognita można z łatwością lub na siłę odnieść do czegoś z przeszłości. Zresztą i tak wszystko opiera się na bluesie ukradzionym niewolnikom delty Mississippi i ich potomkom. Można tak długo – tylko po co?
Muzyka cały czas postępuje, tylko człowiek nie zawsze chce – lub nie może – objąć tego umysłem. Arms and Sleepers już nie raz udowodnili, że nie boją się postępu i potrafią go osiągnąć. Czas upływa błyskawicznie, a we współczesnej muzyce nawet kilka lat potrafi podziałać z mocą stu. Ich nowy album „Life is Everywhere” nie tylko stawia czoła wyzwaniu czasu, ale i narzuca pewien reżim. Słuchacz musi przy nim odrzucić całą przeszłość muzyki jaką poznał; nie ma ona tu bowiem miejsca.
Oczywiście – nie całą. To świadoma przesada z mojej strony. DJ Shadow, Burial, Bonobo, Flying Lotus, a nawet Boards of Canada – to ich osiągnięcia można usłyszeć w tym, co robią Arms and Sleepers. Łagodne, pastelowe i zabójczo hipnotyczne pętle poukładane w powolny, hip-hopowy rytm, do cna nowoczesny, wręcz futurystyczny. Ta ekipa po raz kolejny wyznaczyła przyszłość – już wcześniej zrobili to na „Matador”, a potem trzy lata temu na „Swim Team”. Ale oba te albumy są już za nami.
Czas jest bezlistosny dla muzyki; nawet największe albumy z muzyką rozrywkową tracą swoją świeżość i witalność pod naporem coraz to nowszych płyt. Wszystko co nowe, kwestionuje stare; i nawet jeśli jest gorsze, mniej elektryzujące, to prędzej czy później złamie stary porządek. „Life is Everywhere” przynosi nam taki właśnie impuls. Jego krystaliczne brzmienie to science-fiction, w którego świetle następuje recykling starych płyt do postaci sampli – zapętlonych we wstążki taśmy.
Wreszcie, „Life is Everywhere” to postmodernizm – przesunięcie perspektywy, oniryczność, fascynująca sztuczność, zakrzywianie rzeczywistości, halucynacje, sen na jawie, wizje przyszłości. W roli słuchacza tej muzyki można szybko „stracić wątek”, ale nadal chłonąć ją z niesłabnącą radością. Arms and Sleepers w niesamowity sposób potrafią oddać ducha pogmatwanego czasu – uspokoić go, zatrzymać, uczynić monochromatycznym, łatwym do zrozumienia. A jednocześnie fascynującym.
„Life is Everywhere” to kolejna świetna płyta od postępowego, enigmatycznego zespołu. Tak jak „Untrue” Buriala 10 lat temu, tak i oni pokazują, gdzie tkwi przyszłość muzyki i jej siła. Podczas gdy współczesny rock hołduje głównie tematom już przerabianym, tak elektronika wciąż brnie naprzód. To w niej da się dostrzec miraż naszej rzeczywistości, naznaczonej kontrastami, absurdami, koszmarami manipulacji – ale też niewątpliwym pięknem i niesłabnącym czarem. Oby do jutra.
Duet Arms And Sleepers wydał właśnie swoje najnowsze dzieło – siódmy studyjny album zatytułowany „Life Is Everywhere”. O procesie twórczym, kulisach powstawania tego materiału, a także o trudnej sytuacji imigrantów, opowiedział naszemu wysłannikowi Maciejowi Majewskiemu stanowiący połowę grupy pochodzący z Bośni, a mieszkający od ponad 20 lat w Stanach, Mirza Ramic.
Amerykańska grupa Arms and Sleepers wystąpi w połowie kwietnia na czterech koncertach w naszym kraju.