Niesporczaki odziedziczą Ziemię? Tytuł nowej płyty The Mute Gods brzmi równie złowrogo, co groteskowo. Chodzi o te malutkie robaczki, które słyną w królestwie zwierząt z odporności na większość naturalnych czynników, jakie mogą unicestwić wszelkie inne organizmy żywe. Nie straszne są im trzycyfrowe temperatury, promieniowanie gamma, ani ciśnienie poza atmosferą ziemską. Innymi słowy, gdy człowiek pozabija już wszystkie zwierzęta celem zaspokojenia próżności i głodu, oraz unicestwi sam siebie na drodze głupoty, chciwości i manii wielkości, zostaną po nim tylko robaki. I przejmą w swoje saprofityczne władanie całą zrujnowaną niebieską planetę, którą być może odnajdą na swojej drodze jacyś kosmici i ulitują się nad jej pamięcią.
Ta niezbyt wesoła i nie do końca metaforyczna wizja przyświeca Nickowi Beggsowi i jego kompanom przy drugim już krążku wydanym jako The Mute Gods (Niemi Bogowie). Beggs to jedna z najbardziej oryginalnych postaci w całej muzyce rozrywkowej. To on był motorem sprawczym zespołu Kajagoogoo (także bez Limahla). Partnerował w studiu i na scenie niezliczonej ilości artystów, którzy sławią jego technikę gry na basie i chapman stickach. To on pielgrzymował razem z Salem Solo do San Damiano, gdzie były frontman Classix Nouveaux doznał nawrócenia. Sam Beggs również był nawróconym katolikiem, tak gorliwym, że chciał porzucić muzykę dla sutanny. Później, jednakże, na powrót zwątpił, a zamiast Boga odnalazł rock progresywny.
Od wielu lat Beggs jest nadwornym basistą Steve’a Hacketta, oraz Stevena Wilsona. Kto widział go kiedykolwiek w akcji na scenie ten wie, że ten długowłosy blodnyn to żywioł jakich mało. To właśnie w zespole Hacketta poznał Rogera Kinga – klawiszowca, speca od studyjnej konsolety, wieloletniego współpracownika Steve’a Roacha. Z kolei w scenicznym zespole Wilsona zetknął się z perkusistą Marco Minnemannem (wcześniej grającym u Joe Satrianiego). Ta trójka to Niemi Bogowie. To nawiązanie do religijności Beggsa, lub raczej nauki, jaką z niej wyniósł, gdy ta pozbawiła go złudzeń. Razem proponują nam niezwykle przebojową,nowoczesną formę prog-rocka, która zaraża energią, ale i niepokoi ponurą wizją przyszłości gatunku ludzkiego (a może to już teraźniejszość?)
Ich nowa płyta „Tardigrades Will Inherit The Earth” to otwarta kontynuacja tematów podjętych na „Do Nothing Till You Hear From Me” (ten tytuł to znowu Beggs kontra Bóg). Ciekawostką jest fakt, że nowy krążek, w odróżnieniu od poprzednika, został nagrany bez jakichkolwiek towarzyszy sesyjnych (nie licząc wrzasku pięknej córki Beggsa, Luli w świetnym „We Can’t Carry On”). Nie wpłynęło to na jego przestrzenność i rozmach, ani niezwykłą różnorodność. Album otwiera symfoniczny pasaż, za którego rogiem czai się progresywna nawałnica tematów, skal, zmian tempa i nastrojów. Z kolei im bliżej końca, tym więcej spokoju, ballad i łagodnego śpiewu („Lament”, „Stranger Than Fiction”). Jest w tym coś ze ścieżki dźwiękowej filmu, patos i teatralność, a jednocześnie rozmach, dramat i akcja.
Sympatycy Ayreon, Dream Theater, oraz The Neal Morse Band poczują się tu jak w domu. Jest szczypta Mars Volty (te wrzaski, to szaleństwo), oraz, a niech mnie, Kajagoogoo. Wspominam o tym dlatego, że na „Tardigrades...” słychać bardzo wyraźne tendencje Beggsa do komponowania przebojowej, radiowej muzyki. Szczególną uwagę zwracam na wspomniany już „We Can’t Carry On”, oraz na piosenkę tytułową. Tak, kawałek o tak dziwacznym tytule jest tym najbardziej wpadającym w ucho. Podoba mi się to, że Beggs stawia na progresywne popisy instrumentalne (których nie powstydziliby się E.L.P.!), bez pozbawiania utworów ich uroku piosenkowego. Muzyka nie jest na siłę wydumana i udziwniona; jest za to porywająca, melodyjna i rytmiczna. Ale gdy zajrzymy pod maskę – tam bucha ogień wirtuozerii i gniew wersetów Księgi Koheleta.