Odkryła ich Bella Union, a ich ostatni jak do tej pory album „Antiphon” uważam za arcydzieło. Od tamtej pory, czyli roku 2013, w temacie Midlake zapanowała cisza; zatem wiadomość o nowym owocu ich pracy, czyli sygnowanym jako BNQT albumie „Volume 1” przyjąłem z radością i zaciekawieniem. Tym bardziej, że w szeregach tej formacji znalazło się także miejsce dla frontmanów Band of Horses, Franz Ferdinand, Grandaddy oraz Travis. Innymi słowy, amerykański folk-rock kontra brytyjski indie-rock. Czas minął bardzo szybko i oto ich płyta jest już gotowa, dostępna w pierwszej kolejności dla gości RSD. Co zatem przynosi?
Nie chcę używać słowa rozczarowanie, chociaż niewątpliwie ciśnie się ono w pierwszej kolejności na usta. Oczekiwałem więcej fajerwerków, więcej chórów anielskich, więcej pastoralnej magii jaka biła z „Antiphon”. Być może to mój błąd, że porównuję BNQT do Midlake, ale w końcu to ta sama grupa ludzi – plus gościnna plejada gwiazd. Można powiedzieć, gdzie kucharek sześć... Przechodząc jednak do konkretów, już ta paskudna okładka daje ostrzeżenie. Nie jest to jeszcze żółta kartka, ale ustna reprymenda ze strony sędziego, aby uważać - nie chojraczyć i ostudzić swój zapał. Muzyka, która się za nią skrywa jest tego naturalną konsekwencją. Należy do niej podejść na spokojnie, bez myślenia o nazwiskach, które za nią stoją. Gdyby to byli debiutanci – brawo! Ale nie są – to banda doświadczonych, utalentowanych, nienasyconych kreatywnie artystów, którym cały czas się chce.
Jest w tym krążku zaklęty aromat przeszłości, przynoszący ukojenie duszom przed niepokojącym jutrem. Estetycznie ta płyta to nic innego, jak kolejna podróż w czasie do późnych lat 60-tych, kiedy rządzili The Doors, The Kinks, The Beach Boys oraz Cream. Gdyby ówcześni hipisi przenieśli się w czasie do 2017, z radością i niedowierzaniem stwierdziliby, że muzyka przez ostatnie 50 lat właściwie nie zmieniła się. Akustyczne gitary, psychodeliczne organy, harmonijne wokale, bombastyczne aranżacje w stylu Briana Wilsona, poetycko-humorystyczne teksty pisane przez odurzonych dłużników Lennona i McCartneya... ówczesne standardy pop są fundamentem całej dzisiejszej muzyki rozrywkowej. I właśnie te fundamenty przywołują na tym krążku BNQT. Nawet ich nazwa, czyli Banquet, to jak mogę tylko mniemać nawiązanie do tytułu klasycznej płyty The Rolling Stones.
„Volume 1” to porcja naprawdę świetnej muzyki, której moc trafia do serc słuchaczy z odmiennej dla siebie epoki. Być może tylko pozornie odmiennej – muzyka nie zważa bowiem na podziały czasu i nigdy nie ulega przedawnieniu. BNQT pławią się w jej dorobku i przywołują te dźwięki, które dla mieszkańców Los Angeles czy Londynu w latach 68-69 były codziennością. To krążek świetnie nadający się do niebanalnego relaksu, gdy z głośników wypływa zaproszenie do ucieczki w czasie. To rzecz dla współczesnych brodatych hipisów w dżinsowych kurtkach, z wyłączoną funkcją lokalizacji w telefonach. Jest tu kilka potencjalnych przebojów, jak choćby żartobliwy „Hey Banana” czy doskonale optymistyczny „L.A. On My Mind”. Skąd zatem rozczarowanie? Byłem nastawiony na coś innego, na bajkowe wibracje jakie dawali nam Midlake, a które są tu przetłumaczone na trochę inny język.
Czy warto sięgać po „Volume 1”? Bezwzględnie. Pod warunkiem, że nie ma się wybujałych oczekiwań, jakie mogą się zrodzić czytając listę nazwisk. Super-grupy to poligon doświadczalny – jednym wychodzi, drugim nie. Przywołam tylko jedną nazwę – Travelling Wilburys. Myślę, że to do nich najbliżej muzykom BNQT, i życzę im, aby osiągneli w przyszłości taki status, jak ich protoplaści.