Z okazji 40-lecia działalności zespół Lombard postanowił przygotować epickie wydawnictwo „ArtBook LOMBARD 40/40”, na które złożyło się 40 kompozycji z całego dorobku zespołu, nagranych na nowo, biografia, a także książka ilustrowana obrazami autorstwa Arkadiusza Dzielarskiego. O kulisach jego tworzenia opowiedzieli mi Grzegorz Stróżniak i Marta Cugier.
MM: Wiem na czym polega idea „Artbook Lombard 40/40.” - decydując się na dobór utworów, posłużyliście się ankietą w mediach społecznościowych - by fani mogli je wybrać Czy ich wybór was zaskoczył?
GS: Wybór nas nie zaskoczył, ponieważ w wielu przypadkach pokrywa się on z naszymi typami i było to o tyle ciekawe, że my z tymi wyborami się zgadzaliśmy. Także my zaproponowaliśmy niektóre utwory, inne są z wyboru z tej ankiety i w ten sposób powstała właśnie ta kompilacja 40 utworów.
MM: A był jakiś utwór, który nagraliście, ale pierwotnie on nie wyszedł i zastąpiliście go innym?
GS: Nie, takiej rzeczy nie było. Wszystkie te, które wzięliśmy na tapetę, po prostu skrupulatnie opracowywaliśmy i staraliśmy się sprostać temu, co ten utwór przed nami postawił za zadania. Niejednokrotnie było to dość skomplikowane, bo należało bardzo głęboko sięgnąć w warstwę brzmieniową i aranżacyjną. Staraliśmy się pogodzić je z pierwotnymi wykonaniami utworu. Niejednokrotnie z racji tego, że przez 40 lat te utwory jednak trochę ulegały pewnym modyfikacjom, decydowałem, czy te elementy aranżacyjne, które są wprowadzane, są lepsze, czy gorsze dla danej piosenki. Myślę, że te najistotniejsze rzeczy, czyli i konstrukcja, i harmonia, i melodyka, i przede wszystkim też dbałość o to, żeby kwestie - w tym także solówek i poszczególnych zagrywek - zostały odwzorowane.
MM: A czy któryś z utworów był szczególnie trudny pod tym względem?
GS: Bywało. Na przykład jeśli chodzi o utwór „Bye Bye Jimmy”, który jest takim kawałkiem typowo koncertowym, który się chce grać live. To sugeruje, że powinno się go zagrać właśnie na sali koncertowej, na stadionie, bo to jest bardzo otwarta brzmieniowo kompozycja, więc zagranie go w studio było dość ryzykowne. Natomiast wcześniej też ten utwór miał studyjną wersję i ona – moim zdaniem - nie była niestety zbyt dobra. Na pewno dobrym wzorcem jest „Bye Bye Jimmy”, które było na żywo grane w Szczecinie. Jedyne dobre rzeczy, jakie się wydarzyły, to przede wszystkim to, że w tej kompozycji użyliśmy też harmonicznych rozwiązań, które były bardzo bliskie Hendrixowi, więc trochę zbliżyliśmy się do tematyki. Mnie bardzo często zarzucano - dlaczego klawiszowiec skomponował utwór w hołdzie dla Jimi’ego Hendrixa? Uważam, że akurat wtedy Piotr Zander, grając ten utwór, stanął na wysokości zadania i to było bardzo ciekawe. Ciekawa forma i akurat tutaj klawisze dobrze uzupełniały taką długą, patetyczną formę tego utworu, która dawała gitarzyście pole do popisu. W tym utworze stawiało się przede wszystkim na gitarę i tak samo też się stało w tej aranżacji, którą my zrobiliśmy w studio. Uważam, że tym razem udało nam się zrobić bardzo dobrą wersję studyjną.
MM: A czemu utwory na tych płytach czterech są ułożone niechronologicznie ułożone?
GS: Przede wszystkim nie miało sensu układania tego chronologicznie. Nie było takiej potrzeby, bo po co? W sumie chodziło o to, żeby pokazać, że te utwory sprzed 40 lat, 30, 20, czy nawet współczesne, bardzo blisko siebie leżą i współgrają. Tworzą jeden wspólny mianownik, którym jest repertuar Lombardu. Jakaś chronologia byłaby gorszym rozwiązaniem dla tego wydawnictwa.
MM: Niekoniecznie, bo skoro dodaliście do tego boksu też biografię i można prześledzić krok po kroku waszą drogę, to chronologiczna kolejność byłaby płynnym uzupełnieniem.
GS: Wiesz co, z historii można sobie - tak jak powiedziałeś - wyczytać, co się działo po drodze, natomiast utwory i ich kolejność oraz skład na tych płytach, mają służyć czemuś innemu. By właśnie pokazać, że ten repertuar jest uniwersalny, jeśli chodzi o czas, okres, w którym się to działo. Myślę, że to się udało. Nie stał za tym żaden klucz typu, że na drugiej płycie są akurat te utwory, a na czwartej te. To była koncepcja, która miała właśnie przede wszystkim pokazać różnorodność naszego repertuaru i nie służyła na pewno temu, żeby chronologicznie pokazywać, jak zespół grał kiedyś - 30 lat temu, czy 20. Nawet nie rozważaliśmy tego pod tym kątem.
MM: Marta, czy któryś z tych utworów z tych utworów był szczególnie dla Ciebie wymagający, jeśli chodzi o te nowe aranże? Część z tych utworów pochodzi już z czasów, Twojej obecność w zespole, natomiast niektóre są kompozycjami, które były wykonywane zanim dołączyłaś do zespołu.
MC: Nie mam problemu z repertuarem zespołu Lombard. Nie będę udawać skromnej osoby. Mam już 46 lat i na scenie jestem od 30, więc wychodzę, gram koncerty, ludzie to przyjmują i zawsze przyjmowali. Nie mam problemu z zaśpiewaniem żadnego repertuaru, ani klasycznego Lombardu, ani rockowego, czy w ogóle innego repertuaru. Przed Lombardem śpiewałam covery zarówno jazzowe, jak i rockowe oraz bluesowe, więc doświadczenie mam duże. Potrafię te utwory zaśpiewać zupełnie po swojemu lub w sposób po prostu zbliżony. Zespół Lombard ma taką przypadłość, że Grzegorz Stróżniak, ze względu na to, że jest wokalistą i klawiszowcem, to projektuje wokal. To jest bardzo trudne dla wokalisty i myślę, że bardzo trudno jest wokaliście pracować z Grzegorzem, który ma dokładną wizję i niejednokrotnie nasza współpraca, tak jak życie nasze, polega na kompromisach, więc musieliśmy sobie pewne kompromisy wymyślić.
MM: Miałaś swoje pomysły na ułożenie danej linii melodycznej, czy raczej ulegałaś temu, co proponował Grzegorz?
MC: Grzegorz rzuca pomysły. Oczywiście to nie jest tak, że nie przyjmuje moich. Ja też mam dużą wiedzę muzyczną, bo pamiętam bardzo dużo kawałków. Wiesz, nie jestem w stanie wymienić autora i kompozytora, czy wykonawcy, ale jak leci jakiś utwór w radio, czy gdziekolwiek, to ja zaraz go znam i nie wiem nawet skąd. Mam łatwość przyswajania melodii, więc generalnie mam jakieś wizje. Taką wizją był na przykład „Adriatyk - Ocean Gorący”, który kojarzył mi się z takim utworem francuskim. On był śpiewany w taki szczególny sposób - takim szeptem, zgniecionym wokalem. Ja mam duży problem z wymyśleniem wokalu, bo mogę zaśpiewać, rockowo. Jechać po prostu mocne dźwięki mocne z chrypą. A mogę śpiewać bardziej lirycznie, tak piaskowo, zupełnie w inny sposób. Tak więc ta paleta możliwości śpiewania jest duża. Nie jestem zmanierowaną wokalistką. Nie muszę udowodnić, że po prostu jestem tak charakterystyczna, że będę teraz każdy melizmat robić taki sam, żeby po prostu być rozpoznawalną. Są też wokaliści, którzy te manieryzmy mają i po prostu mówiono im, że to są świetne manieryzmy, więc będą nimi jechać do końca życia, choć będzie to złe. Wracając do tematu - chłopacy nie dali mi za dużo czasu na wokale, Pięć podejść i w zasadzie niektóre - nawet już trzecie - wchodziły na płytę i to są wokale niewybierane, czyli wybieramy całe ścieżki wokalne. Nie było takiej sytuacji, że na przykład, wiesz, jak się teraz robi, że fragmencikami pośpiewam a resztę potniemy i posklejamy. Nie, to są wokale nagrane w zasadzie, można tak powiedzieć, na setkę. Wybieraliśmy najlepsze opcje, więc one są czasem niedoskonałe, ale ja kiedyś powiedziałam Grzegorzowi, że muzyka lat 80. i 90. jest wspaniała, bo nie jest wyczyszczona, wygładzona. Jest po prostu w pewien sposób różnorodna. Też kłóciłam się bardzo z chłopakami na temat tych wszystkich współczesnych możliwości technicznych. Ja mam bardzo trudny wokal do realizacji w związku z tym, że mam po prostu bardzo zachrypnięty głos. Nie mam wypracowanej chrypy, mój głos żyje. On jest cały czas żywym organizmem i w momencie, kiedy w ekwalizacji ktoś coś zmieni, nagle się okazuje: o Boże, tutaj zafałszowałaś. W realizacji może się zdarzyć, że będą pewne nieczystości, ale takiego wokalu oczekiwałam. Grzegorz z Pawłem i z Łukaszem Migdalskim stworzyli mi taki komfort, że rzeczywiście siedziałam i mogłam jakoś nad tym popracować.
Mam jednak wielki problem z jednym utworem - nie wokalny, ale psychiczny. Jest to utwór „Gołębi Puch”. Wynika on z tego, że niestety przez wiele lat byłam również razem z Grzegorzem współmanagerem Lombardu. Nadal jestem, ale teraz już jakby w drugim rzędzie i już mamy ludzi, którym rozdaliśmy kompetencje. I to jest taka niefajna rola w związku z tym, że jednocześnie musisz załatwiać sprawy i przyjemne, i nieprzyjemne. I te nieprzyjemne na nieszczęście spadały na mnie. Mieliśmy bardzo niemiłą sytuację z Męskim Graniem, gdzie zespół chyba Organka postanowił zagrać „Gołębi Puch”. Oczywiście ja nic nie mam do tego utworu, bo ani nie jestem kompozytorką, ani autorką tekstu. Wykonuję ten utwór na koncertach od lat. Ale przypadło mi bardzo niefajne zadanie, czyli rozmowa w tej sprawie, że jak my jako zespół Lombard dowiadujemy się od naszego realizatora dźwięku, że podczas finału Męskiego Grania wykonywany jest „Gołębi Puch” w zmienionej aranżacji i harmonii. Najgorsze w tym utworze, co Grzegorzowi się nie spodobało, było to, że ktoś zrobił nowy aranż tego utworu. Po prostu zmienił aranżację bez konsultacji z kompozytorem. Zmienił harmonię bez konsultacji z autorem, a tego nie wolno robić według chociażby prawa autorskiego. To jest takie smutne, że sami w naszej branży robimy sobie nawzajem krzywdę. Powinno być tak i tak jest na całym świecie. Nie zaśpiewam piosenki Perfektu, nie pytając się Perfektu czy mogę. Nie zaśpiewam piosenki kogoś tam, nie pytając się o zgodę. Po tym jak Grzegorz powiedział, że ten aranż mu się nie podoba i prosiłby, żeby nie wykonywali tego utworu, to żeby być krytym, zaprosili byłą wokalistkę Małgorzatę Ostrowską, autorkę tekstu do wykonywania tego utworu. I to spowodowało, że cała fala hejtu spłynęła oczywiście na Grzegorza. Rozumiem go. Chce mieć wpływ na wykorzystywanie swojego repertuaru. Tym bardziej, że parę lat później jeszcze Męskie Granie pozwoliło sobie zrobić Tribute to Lombard tak, jakby zespół Lombard nie istniał! Też oczywiście bez zgody. Poszli jeszcze dalej, bo wykorzystali kilka utworów i to był cały koncert. Ale ja niestety też miałam tą nieprzyjemność i bardzo nie chciałam tego robić, ale musiałam niestety załatwiać te sprawy. Potem wychodzę na taką pyskatą jędzę, a zupełnie nie pyskuję, tylko niestety dostaję od naszego prawnika paragrafy, ale w Polsce jak się daje paragrafy komuś, to jest od razu usztywnienie stanowiska… Podsumowując, mam coś takiego, że jak śpiewam „Gołębi Puch”, to mnie boli gardło. Wewnętrznie zaciskam gardło i nie mogę go śpiewać do tego stopnia. Ciekawostkę powiem, że jak nagrywałam ten utwór, to naprawdę bardzo źle się poczułam. Ale zaśpiewałam i całkiem fajnie wyszło.
MM: A czyim pomysłem było zaproszenie do zilustrowania tej płyty i wizuali Arkadiusza Dzielarskiego?
GS: Grając w Częstochowie, przypadkowo spotkaliśmy tego człowieka, bo robił nam zdjęcia na koncercie i potem z tych zdjęć, z tej znajomości, z jednego koncertu zrodził się pomysł w głowie Marty.
MC: Mieliśmy w garderobę w Urzędzie Miasta Częstochowy i tam były wystawione niektóre prace Arka i rzeczywiście zwróciły moją uwagę. Z Arkiem - że tak powiem - przyjęliśmy się do grona znajomych i miałam okazję śledzić jego dalszą pracę.
Jestem zakochana w realizmie magicznym, tym nurcie sztuki współczesnej. Jest to bardzo trudna sztuka, bo jest to łączenie różnych stylów malarstwa, sposobów i technik malarskich, bo on korzysta z Paintbrusha. Do tego robi ramę i ją również maluje, często wychodząc poza obraz. Jestem oczarowana tym, że w tej sztuce znajdujesz ciągle coś nowego. Widziałam takie podobieństwo między obrazami realizmu magicznego Arkadiusza Dzielawskiego, a twórczością zespołu, że teksty Lombardu mają warstwy. Mogą być w różny sposób interpretowane. Możesz szukać w nich kontekstów powiedzmy historycznych, nawiązujących do czasów, w których powstawały. Możesz szukać relacji damsko-męskiej albo zabawy, albo jakiegoś odnośnika do swojego życia. Albo politycznych lub bajkowych. I gdy to wszystko na „Artbook…” trzeba było pięknie zilustrować, to żaden grafik nie wpadł mi na myśl. A że była pandemia, trzeba było pomóc jak największej ilości różnych artystów z różnych dziedzin, bo jak już mamy starać się o tę dotację, to jeszcze chcieliśmy pomóc innym ludziom. Tak więc chcieliśmy podzielić się tą naszą pracą, tą naszą dotacją pomiędzy wiele osób, wiele branż – malarską, filmową, fotograficzną, które stały w tej pandemii. Zadzwoniłam z Grzegorzem do Arka Dzielawskiego i najpierw zaproponowałam mu, żeby on namalował 40 obrazów inspirowanych twórczością Lombardu. A Arek na to: „Ja jeden obraz od 4 do 6 miesięcy maluję…”. To są ogromne obrazy, duże produkcje. Ale powiedział, że ma bardzo dużo obrazów i że może bym wybrała sobie te, które mi się podobają. I to była największa dla mnie przyjemność. Dostałam skany, bo był lockdown, więc mogłam tylko dostać zdjęcia. Siedziałam sobie i zrobiłam prawie całą grafikę tej „Artbooka…”, bo cały szkielet tej książki jest mój. Zrobiłam cały skład książki, a na koniec kolega wziął i tylko mi troszeczkę musnął to profesjonalną ręką. Mówię naszemu współwydawcy, że mam zrobiony projekt, a to jest mój pierwszy projekt w życiu. A oni współpracują z wieloma artystami i przeważnie jakieś takie dostają strzępki, z których muszą coś z tego zrobić. A ja tu wjechałam z tą książką, daję chłopakom, odzwania do mnie Tomek, nasz główny menedżer i mówi: „Marta ty naprawdę mówiłaś, że tę książkę masz gotową.
Pięknie było móc w tych obrazach znajdować odnośniki z tekstów piosenek, bo naprawdę myślę, że jest to ciekawe i naszym fanom się to bardzo podoba. Że słuchając utworu, oglądając sobie tę sztukę współczesną Arkadiusza Dzielarskiego, uruchamiają wyobraźnię i zastanawiają się, co chciałam powiedzieć przez to, że wybrałam ten obra,z do tego tekstu piosenki. A to wszystko ma swój sens. Jestem w stanie godzinami o tym opowiadać. Chciałabym, żebyśmy wspomnieli Kubę Kozłowskiego, którego również uwielbiam i cieszę się, bo ta książka, to jest praca naprawdę cudownych, wspaniałych artystów, różnych specjalistów w różnych dziedzinach. I uważam, że Kuba Kozłowski, którego bardzo szanuję i bardzo lubię, zrobił piękną robotę, pisząc tę biografię. Prosiłam go, żeby była pozbawiona niepotrzebnych rzeczy, które są nieistotne z perspektywy fana.
On jeszcze historykiem, więc lepszego autora tej biografii sobie wymyślić nie mogłam. Nigdy w życiu się nie pokusiłem o to, żeby w osi czasu sprawdzać co, kiedy, jak się wydarzyło i jak to się miało do tego, co się działo w muzyce w świecie…. Kuba jest świetnym człowiekiem.
MM: Utwór „Kameleony” sięga lat dziewięćdziesiątych. Czemu on został nagrany dopiero teraz? Nie miałeś pomysłu wcześniej na ten numer?
GS: Jak zauważyłeś, napisałem i tekst, i muzykę, a to nieczęsto to się zdarza. Pamiętam, że byłem w latach 90. też poruszony sytuacją społeczno-polityczną i nie mogłem pewnych obrazów znieść w oglądzie medialnym. I dlatego napisałem ten utwór. Graliśmy go, pamiętam, na próbach i chyba na jednym czy drugim koncercie. Ale chyba nie było nawet pomysłu na to, żeby trafił do jakiegoś wydawnictwa, a tym bardziej na jakiś singiel. To też była wtedy chora rzeczywistość, która, myślę, nie zaakceptowała tego utworu. Zauważałem, że ten utwór powinien wybrzmieć właśnie teraz, że powinien się ukazać.
MM: A co z premierowym materiałem Lombard?
GS: Bardzo dużo nas pracy kosztowało nas zrobienie „Artbooka…”. Wiele rzeczy po drodze przy tym projekcie nam się komplikowało. Musieliśmy sporo przewartościować, zmienił nam się realizator dźwięku, co bardzo nam skomplikowało działanie, a także perkusista. Był moment, w którym przyszedł do mnie Max i mówi: „Grzegorz, ja muszę nagrać wszystkie te czterdzieści utworów. Od nowa”. A ja mówię: „Człowieku, co ty gadasz? No nie rób mi tego”. On mówi: „Ja muszę, to dla mnie jest bardzo ważne”. I cieszę się bardzo, że go posłuchałem, bo to człowiek przezdolny, przesympatyczny, bardzo dobrze poruszający się w klimatach właśnie lat 80., 90. i później, bo jest fanem tej muzyki, a poza tym zna muzykę światową. Oni potrafią z Łukaszem, gitarzystą, godzinami rozmawiać na tematy muzyczne, cytując tytuły utworów gitarzystów, perkusistów, muzyków, którzy się zmieniali, którzy grają w poszczególnych utworach, zespołach, utworach. Ja przyznam się, że nigdy takich wycieczek sobie nie robiłem, bo niestety jestem chyba egoistą, byłem ciągle zajęty sobą. Ale cenię bardzo to, że ten młody człowiek, bo jest najmłodszym naszym narybkiem, jest tak zorientowany w muzyce. Ale poza tym, przez to, że ma taką świadomość i też muzykalność, to powiedziałem: "no dobra". I od tego momentu, jak to powiedziałem, to się wziął za robotę i część tych utworów już była zrobiona przez innego perkusistę, część była zaproponowana przeze mnie z automatów, z których korzystałem i on to wszystko zrobił z korzyścią dla całego projektu. Bo ten projekt po prostu jest jednorodnie brzmiący. Zagrali ci sami muzycy we wszystkich utworach. I to jest bardzo ważne dla nas, ponieważ ja też z pewnego powodu to „40/40” wymarzyłem sobie, bo z racji tego, że w 40-letniej historii Lombardu, pracowaliśmy z kilkudziesięcioma muzykami, w kilkunastu studiach, w różnych składach, opcjach, z różnymi realizatorami. To wszystko powodowało, że dużo się wkradło w tych naszym wydawnictwie fonograficznym rzeczy, które mi brzmieniowo nie do końca pasowały - i produkcyjnie, i brzmieniowo, i aranżacyjnie, dlatego bardzo się ucieszyłem, że będę mógł to wszystko jakoś złapać jeszcze raz i to była jedyna okazja i się bardzo cieszę. Chciałem pokazać, że na przełomie tych 40 lat Lombard się zmieniał. Były różne inspiracje, były różne fascynacje.
Co 10 lat zawsze się coś w muzyce zmienia. Wiem, że lata 90. dla twórczości z lat 80. były ciężkie - po prostu nagle o tych zespołach zapomniano. Pomijano nas, ale potem nagle się okazało, że ta klasyka z lat 80., to jest to. Sinusoida w tym, co się dzieje w muzyce, zawsze występuje. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale to, że jest się konsekwentnym, że trwa się, że zespół ma już prawie 45 lat, to jest coś nieprawdopodobnego. I to, że taka grupa fantastycznych muzyków, bo począwszy od Pawła, naszego basisty - bardzo muzykalnego człowieka, otwartego przez gitarzystę, fenomenalnego sprintera, który potrafi grać w każdej stylistyce i jest po prostu niesamowitym, punktualnie grającym, dbającym o szczegóły muzykiem, dbającym o swój instrument, dbającym o barwy, który myśli nad tym. On nigdy niczego nie robi na pół gwizdka, ciągle na maksa. Jak wymyśla gitary, to jest ich nagle dziewięć w kompozycji, a kiedyś była tylko jedna. On dobarwia, wymyśla, dodaje głosy, nie odbierając jednocześnie na przykład w solówkach podstawowych zagrywek, które kiedyś były zagrane. O tym właśnie też rozmawialiśmy, że nie możemy pozbawić fanów tego, do czego byli przyzwyczajeni, co cenili w naszej muzyce. Co sprawiło, że zwrócili uwagę na to, że po prostu byli zainteresowani naszą twórczością, więc z szacunkiem do tego, co się kiedyś wydarzyło. Myślę, że to się udało zrobić, bo z szacunku do tego, co się kiedyś działo, myślę, że to się właśnie wydarzyło.
MC: Ale myśmy mieli dużą przyjemność zaśpiewania tych utworów. Pomyśl sobie, że po 40 latach, w przypadku Grzegorza, a w moim - po 25 latach, możesz sobie zaśpiewać piosenki wszystkie, stare i nowe takiego zespołu. I to była naprawdę dla nas wielka, fajna, muzyczna przygoda i to bardzo potrzebne. Bo myślę, że zespół Lombard odbierany jest głównie przez pryzmat dwóch utworów: „Szklana pogoda” i „Przeżyj to sam”. Te oczywiście są bardzo fajne, bo gramy je na koncertach, ale nie są to moje najukochańsze piosenki z repertuaru Lombardu.
GS: Takie utwory jak „Szara maść”, „Bye Bye Jimmy”, „Bezcieleśni, bezszelestni”, „Spóźniona radość”, „Wolne od cła”, to takie nowe odkrycia trochę. Możesz zaśpiewać coś, co ludzie już poza grupą fanów po prostu nie pamiętają. No a tu nagle np. „Rdza”, którą też zaproponowano, żeby ją zagrać. Bardzo prosty utwór, ale okazało się, że jest bardzo lubiany i nawet tutaj, w naszym gronie też tak jak „Radość spóźniona” czy właśnie „Bezcieleśni, bezszelestni”, w którym troszeczkę pogrzebałem w warstwie basowej, bo dograłem taki elektroniczny bas syntetyczny, który złapał pięknie ten utwór ‘za pysk’ i prowadzi go przez całą aranżację. Tutaj też występowały pewne elementy, które zdarzały się na etapie jakiejś tam pracy nad tym utworem. Coś się nagle otwierało, jakaś brama, która pozwalała nam tak, a nie inaczej pójść dalej z tym utworem i niejednokrotnie też bywało tak, że wracaliśmy do utworu po jakimś czasie. Dlaczego? Bo gdy nagraliśmy już większość utworów, położyliśmy jeden obok drugiego i zaczęliśmy ich słuchać, to wtedy się okazało, że w niektórych po prostu brakuje dynamiki. Ten aranżacyjny do końca pomysł nie sprawdzał się, więc modyfikowaliśmy to w ten sposób, że czerpaliśmy z aranżacji, które były po drodze, np. tak jak jest zrobiony „Taniec pingwina na szkle”, w którym są i elementy z pierwszego wykonania i elementy np. z dziesięciolecia i później. Więc ja tylko musiałem zdecydować, czy to będzie na korzyść dla utworu, czy nie. Wydaje mi się, że to się pod tym względem udało.
MM: Dziękuję za rozmowę.
FOTO: Anna Pawelczak