Ola Bieńkowska (Brit Floyd, ex-The Australian Pink Floyd)

Ola BieńkowskaGrzegorz Szklarek
Rozmowa z Olą Bieńkowską - znakomitą, polską wokalistką, na temat jej solowej płyty "Resume (Take One)", Pink Floyd i występów z zespołami The Australian Pink Floyd, i Brit Floyd.

- Niedawno ukazało się Twoje pierwsze wydawnictwo „Résumé (Take One)” Zastanawia mnie, dlaczego dopiero teraz, po wielu latach współpracy z innymi artystami, zdecydowałaś się na solowy debiut?

- W tej kwestii dla mnie nie ma słowa „dopiero”. Gdybym chciała wydać płytę 15 lat temu, to bym to zrobiła. Wtedy czułam jednak, że nie jestem jeszcze na to gotowa. Nie wiedziałam, co chcę śpiewać i nie wiedziałam, jak chcę śpiewać. Napisałam i nagrałam materiał wtedy, gdy poczułam, że mam coś do powiedzenia i dysponuję środkami – wokalnymi i artystycznymi, żeby to zrobić. Gdyby moim pragnieniem było zostać idolką nastolatek i sprzedawać tysiące płyt, to na pewno nie nagrałabym takiego krążka jak 'Résumé (Take One)'. Powstała płyta zagrana niemalże na żywo, o kompozycjach trwających nawet 6 minut, z długimi, instrumentalnymi partiami, zaśpiewana całkowicie po angielsku. Byłam świadoma, że nie jest to płyta, która łatwo znajdzie wydawcę na polskim rynku. Wiedziałam także, że nie ma sensu wydawania tego albumu w zagranicznej wytwórni, gdyż tam lubią, kiedy artysta ma duże wsparcie publiczności w swoim kraju. A ja go jeszcze nie miałam. Przez ostatnie 7,5 roku pracowałam głównie poza Polską. Koncert, który niedawno zagrałam na letniej scenie SKWER-u, był tak naprawdę moim pierwszym, solowym występem w Polsce od lat. Mam za to całkiem spory bagaż doświadczeń jako wokalistka sesyjna i estradowa. Tak więc po rozmowach i konsultacjach z ludźmi z branży muzycznej, postanowiłam wydać tę płytę sama. Kolejny materiał, który właśnie przygotowuję – mój „duży debiut Polski” - będzie już trochę inny, ponieważ dzięki niemu będę chciała przedstawić się trochę szerszej publiczności.

- Jakie miałaś przyjęcie na SKWERze?

- Było super. Ludzie, którzy przyszli na koncert, mieli świadomość, że będą słuchać muzyki o pewnym poziomie skomplikowania.  To nie są proste, popowe piosenki.

- Na „Résumé (Take One)” znalazło się 15 utworów…

- Z Krzysztofem Herdzinem napisaliśmy około 30 piosenek, z czego nagraliśmy 17 utworów.  Na płytę trafiło 13 kompozycji plus dwie krótkie wstawki instrumentalne.

- Tytuł “Résumé (Take One)” skąd się wziął? Podsumowanie dotychczasowej działalności?

- Dokładnie tak. Pomyślałam, że chcę zacząć od podsumowania swoich dotychczasowych doświadczeń muzycznych i życiowych. Tytuł płyty został zaczerpnięty z tekstu piosenki „Afterglow”. Akurat w tej kompozycji „résumé” jest podróżna walizka. Jak już wspomniałam, przez ostatnie 7,5 roku głównie tułam się po świecie...

- Ta płyta jest zróżnicowana stylistycznie. Jest tam jazz, funky, trochę rytmów południowoamerykańskich…

- Lubię różnorodność w muzyce. Pozwoliłam sobie na pełną dowolność stylistyczną i nie cenzurowałam się przy pisaniu.

- Więc Ty decydowałaś o brzmieniu płyty?

 - Decydowałam wspólnie z Krzysiem Herdzinem. Żartujemy sobie, że jesteśmy jak Lennon i McCartney.

- Jak wyglądała praca nad tą płytą?

- Sama napisałam wszystkie teksty, oprócz jednego, przy którym kolaborowałam z moją znajomą – aktorką z Nowego Jorku. Szkice piosenek przynosiłam Krzysiowi Herdzinowi, wybitnemu instrumentaliście, który odgrywał rolę mojego „filtra”. Sugerował rozwiązania harmoniczne i aranżacyjne. Dużo eksperymentowaliśmy i świetnie nam to wychodziło. Natomiast przy nowym materiale będę też pracowała z innymi muzykami i producentami, gdyż Krzysztof jest bardzo zapracowaną osobą i trudno mu znaleźć czas. Myślę, że będzie to też z pożytkiem dla nowych piosenek – takie fuzje wizji muzycznych bardzo mi odpowiadają.

- Chcę wrócić do tematu Twoich koncertów. Do momentu rozpoczęcia współpracy z The Australia Pink Floyd występowałaś w stosunkowo niewielkich salach koncertowych – np. w warszawskim Teatrze Roma. Jak wyglądało w Twoim przypadku przejście z małych sal do dużych hal koncertowych czy na festiwale typu Glastonbury, gdzie występowaliście dla kilkudziesięciu tysięcy osób?

- Szczerze mówiąc, dużo mniej się denerwuję, gdy przede mną jest kilkadziesiąt tysięcy ludzi, niż gdy pod sceną jest kilkadziesiąt osób. Dzieje się tak głównie dlatego, że na dużych koncertach jest tłum, którego nie jestem w stanie „indywidualnie” zobaczyć. Adrenalina rośnie, ale też mogę się bardziej skupić na śpiewaniu, a nie na pojedynczych reakcjach. Mam po prostu większy spokój. Natomiast dopiero uczę się znajdywać przyjemność w bardzo intymnych, kameralnych koncertach, bo gdy osób jest mniej i widzę każdą najmniejszą reakcję. W takich przypadkach nadal bardzo się denerwuję. A już absolutnie rozkłada mnie śpiewanie dla najbliższych na Wigilii.

- Jakie trzy słowa pojawiają się w Twej głowie, gdy słyszysz nazwę Pink Floyd?

- Praca, praca, praca (śmiech).

- Byłaś fanką tego zespołu, gdy zaczynałaś współpracę z The Australian Pink Floyd?

- Absolutnie nie, choć oczywiście znałam takie numery jak „Money” czy „Another Brick In The Wall”. Teraz jednak, po wielu latach śpiewania repertuaru Pink Floyd, łączy mnie z tymi utworami sentymentalna więź. Mam też swoje ulubione kompozycje, do których zaliczam te z miejscami na wokalne partie kobiece.

- „The Great Gig In The Sky”?

- Nie powiedziałabym, że jest to mój ulubiony numer. Natomiast uwielbiam „Keep Talking”, „Why Don’t You Talk To Me?” czy “One Slip”. Czyli kompozycje, w których my kobiety, możemy trochę pośpiewać. Niestety Floydzi nie dali paniom zbyt dużego pola do popisu.

- Czy fani Pink Floyd, którzy chodzą na koncerty TAPF i Brit Floyd, zauważyli, iż zmieniłyście nieco brzmienie tych kompozycji w stosunku do oryginalnych wersji?

- Interpretacja „The Great Gig In The Sky” to bardzo złożony temat. Wśród fanów muzyki Floydów są puryści, którzy pragnęliby usłyszeć wszystkie ich utwory w niezmienionych wersjach. Chcieliby, by partie kobiece brzmiały dokładnie tak, jak zaśpiewała je Clare Torry (brytyjska piosenkarka, która udzieliła swego głosu w oryginalnej wersji utworu „The Great Gig In The Sky z albumu „Dark Side Of The Moon” – przyp. GS). Koleżanki, które przede mną śpiewały „The Great Gig In The Sky”, starały się za wszelką cenę wykonać ten utwór identycznie jak Clare. Natomiast ja wyszłam z założenia, że choć muszę się starać wiernie odtworzyć tą kompozycję, mam jednak zupełnie inną barwę głosu niż Torry i absolutnie nie powinnam zrobić tego dokładnie jak ona. Śpiewam więc te same dźwięki, staram się odtworzyć artykulację, ale nie silę się na identyczne wykonanie. I po latach nabrałam przekonania, że moja droga jest słuszna. Są oczywiście tacy fani, którzy się przeciwko temu buntują. Ale też są tacy, którzy sądzą, iż moje wykonanie jest najlepsze. Uważam, że próba zadowolenia wszystkich nie ma sensu.

- W jakich okolicznościach zaczęłaś współpracę z The Australian Pink Floyd?

- Moją brytyjska agentka wysłała mnie na casting do Liverpoolu. Wsiadłam w samolot, zaśpiewałam na przesłuchaniu i tak dostałam angaż do The Australian Pink Floyd.

- Jakie jest Twoje zdanie na temat tego typu zespołów jak The Australian Pink Floyd Show czy Brit Floyd? Czy jest to forma zaspokajania nostalgii fanów czy też po prostu niezobowiązująca zabawa?

- Myślę, że można na to spojrzeć z kilku perspektyw. Sama przeszłam ewolucję, jeśli chodzi o ocenę takich pomysłów. Lecąc na ten casting byłam trochę zawiedziona, że nie jest to przesłuchanie do normalnego zespołu, bo nie wiedziałam, że takie tribute show istnieją. Później, zwłaszcza w ciągu pierwszego roku mojego pobytu w TAPF, zaskoczyło mnie, ile tego typu grup funkcjonuje na Zachodzie. TAPFS, Brit Floyd, Bjorn Again (tribute show Abby), MJ LIVE (tribute show Michaela Jacksona), Purple Reign (tribute show Prince’a)… można by wymieniać w nieskończoność! Takie przedsięwzięcia są na Zachodzie niezwykle popularne, wyprzedają areny, których często nie wyprzedają największe gwiazdy popu i rocka. A my byliśmy tym największym tribute show na świecie…. Uświadomiło mi to, że jest zapotrzebowanie na tego typu projekty, zwłaszcza w przypadku muzyki zespołów, których na żywo nie można już zobaczyć. Myślę, że wynika to właśnie z tej nostalgii, o której wspomniałeś.

Gdziekolwiek się pojawiamy, ludzie chcą słuchać „Floydów”. Na nasze show przychodzą fani, którzy mają około 60 lat, noszą sprane, hippisowskie t-shirty i palą mnóstwo trawy. Zabierają na koncerty swoje dzieci oraz wnuki i zawsze się dobrze bawią. Nie skłamię, jeśli powiem, że po każdym naszym spektaklu były owacje na stojąco, co znowu świadczy o tym, że jest zapotrzebowanie na formułę tribute show.

Z punktu widzenia muzyka wygląda to trochę inaczej. Chociaż wkładamy w ten projekt mnóstwo serca, jest to jednak stosunkowo odtwórcze granie i po jakimś czasie przeszkadza świadomość, że się przestajesz rozwijać. Z drugiej strony muszę przyznać, że dla wokalistki to kapitalna praca związana z podróżami, przebywaniem w 30-osobowym teamie profesjonalistów, poznawaniem tajników wielkich tras w słynnych salach koncertowych, do których inaczej nie miałabym pewnie dostępu. Dodam, że mamy fantastyczną obsługę techniczną. Ludzie, którzy z nami jeżdżą, współpracują np. z Madonną, Robbie Williamsem, Iron Maiden, Pulp czy U2. Jak więc sam rozumiesz - jest to dla ogromna frajda. Chociaż myślę, że powoli nadchodzi koniec mojej przygody z Pink Floyd.

- Kto dokonuje wyboru repertuaru na poszczególne trasy TAPF czy BF?

- Nasz szef muzyczny dba o to, aby każdego roku repertuar był inny. Najwierniejsi fani, którzy pojawiają się na koncertach co roku, dostają dzięki temu inny zestaw utworów. W przyszłym roku, z okazji 40 rocznicy wydania, będzie to prawdopodobnie „Dark Side Of The Moon”. Dwa lata temu, z okazji 30 rocznicy, było to „The Wall”. Podczas obecnej trasy zespół zaczął grać „See Emily Play” czyli drugi singiel Pink Floyd z 1967 roku, a także „Echoes” w pełnej wersji.

- Ostatnio przeszłaś z TAPF do Brit Floyd. Jaka jest różnica między oboma zespołami?

- Główni muzycy TAPFS (oprócz Damiana Darlingtona), choć od lat mieszkają w Wielkiej Brytanii, urodzili się w Australii. Stąd nazwa The Australian Pink Floyd Show. Z kolei angielscy muzycy, którzy tworzą Brit Floyd, a z którymi zagram 16 października na warszawskim Torwarze, występowali przez ostatnich kilka lat w TAPFS jako zastępcy Australijczyków, gdy ci co roku przez kilka miesięcy odpoczywali. Innymi słowy, wszyscy obecni członkowie Brit Floyd występowali przez lata jako TAPFS, ale oprócz Damiana Darlingtona nie należeli do podstawowego składu tej grupy. Kiedy w 2012 roku nastąpił rozłam w TAPFS, zarówno ja, jak i moje koleżanki oraz Damian Darlington, postanowilyśmy odejść z TAPF i stworzyć Brit Floyd.

- Na koniec chciałbym Cię zapytać, o pewien ciekawy epizod w Twej biografii. A mianowicie byłaś pierwszą Polką, która ukończyła znajdującą się w Liverpoolu szkołę artystyczną założoną przez Paula McCartneya.

- Dokładna nazwa tej szkoły to Liverpool School For Performing Arts. Jest to uczelnia, którą założyli McCartney i Mark Featherstone-Witty.  Mark miał wizję, aby stworzyć angielską wersję słynnej, prestiżowej Juilliard School. Najpierw otworzył małą szkołę w Londynie, z której z czasem powstała Brit School. Z tej uczelni wywodzą się Adele, Jessie J czy Leona Lewis. Potem postanowił stworzyć kolejną szkołę dla nieco starszych osób. Tak się złożyło, że w tym czasie McCartney próbował w Liverpoolu ratować stary budynek szkoły dla chłopców, do której chodził z Georgem Harrisonem. W ten sposób powstała L.I.P.A.

Gdy skończyłam warszawską szkołę muzyczną na Bednarskiej i Uniwersytet Warszawski, zaczęłam szukać kolejnej uczelni, w której bym się jeszcze mogła dokształcić. Zależało mi na szkole, która pozwalałaby mi rozwijać różne talenty. Mam trochę smykałki aktorskiej, a w Polsce brakuje jeszcze uczelni, która na równi traktowałaby aktorstwo i muzykę. Znalazłam właśnie L.I.P.A., złożyłam tam papiery, dostałam się od razu na drugi rok i rzeczywiście byłam pierwszą osobą z Polski, która ją ukończyła.

 - Co dało Ci ukończenie tej szkoły?

- Dla takich osób jak ja, które chcą rozwijać się na kilku wydawałoby się odległych polach, L.I.P.A. jest czymś świetnym. Spędzałam 50% czasu na wydziale muzycznym, gdzie miałam zajęcia z emisji głosu i lekcje gry na różnych instrumentach np. basie, trąbce czy bębnach, co pozwoliło mi docenić umiejętności moich kolegów-muzyków. Bardzo cenne były też zajęcia z muzyki jako biznesu, które nauczyły mnie całkowicie praktycznego podejścia do zawodu. Jednocześnie drugą połowę czasu na studiach poświęcałam rozwijaniu innych talentów. Na wydziale aktorskim grałam z aktorami w sztukach, tańczyłam, uczyłam się managementu sceny, bookowania tras koncertowych albo pozyskiwania funduszy na sztukę. Były to zajęcia dające artystom fantastyczne narzędzia pracy i jednocześnie bardzo rozwijające.

- A czujesz się wokalistką, kompozytorką, tłumaczką, aktorką czy lektorką? Pytam, bo na tak wielu płaszczyznach działasz bądź działałaś.

- W tym momencie oczywiście najbardziej czuję się wokalistką, bo to jest to, co obecnie robię najczęściej. Aktorstwo uprawiam, gdy tylko mam możliwość. Jeśli chodzi o tłumaczenie, to ostatnio miałam przyjemność pomagać przy festiwalu Warszawa Singera i tłumaczyć warsztaty kantorów w synagodze Nożyków. Nie ukrywam, że chciałabym rozwijać się w tych wszystkich kierunkach, ale oczywiście nie jestem w stanie skupić się na wszystkim na raz. W tej chwili jestem przede wszystkim muzykiem – wokalistką, autorką tekstów i muzyki. Ale nie wykluczone, że od stycznia znów zacznę grać w teatrze. Jednak nie chcę zdradzać na razie szczegółów.

Website by p3a