MM: Mówisz, że „The Dreams Calls For Blood” powstawało podczas waszych osobistych problemów. Czy to znaczy, że “The Evil Divide” tworzyliście już w innych okolicznościach?
RC: Pod wieloma względami – zdecydowanie tak. Wszystko to, co spotkało nas przy okazji tworzenia „The Dreams Calls For Blood” (poprzednia płyta Death Angel, wydana w 2013 roku – przyp. MM), zawarliśmy w muzyce. Władowaliśmy w tamten album cały wkurw, który nas wtedy rozsadzał. Sporo też dały nam koncerty, które stały się dla nas swoistą terapią gniewu. To wszystko nas zresetowało i odświeżyło, dzięki czemu do pisania rzeczy, które znalazły się na “The Evil Divide” podeszliśmy zupełnie inaczej.
MM: A czy ta ćma, która znajduje się na okładce płyty oraz sama piosenka “The Moth”, to przepowiednia jakiejś plagi?
RC: W pewnym sensie. Miejmy nadzieję, że nie okaże się ona prawdą, natomiast rzeczywiście taki był pomysł na “ćmę” w tym wypadku. Wiesz, w pewnych kulturach, gdy widzisz ćmę z taką czaszką na przykład w domu na ścianie, to wiesz, że niebawem zdarzy się coś złego. To także przestroga – wizerunek tej ćmy na okładce płyty mówi: “Hej, uważaj, bo złe rzeczy dzieją się cały czas wokół nas, na całym świecie, w twoim kraju i nie wiesz, kiedy spotkają właśnie ciebie”. Globalna sytuacja się drastycznie zagęszcza, a my chcemy zwrócić uwagę, by ludzie pozostali czujni. Nie możemy wiele poradzić na to, co się dzieje, ale to nie znaczy, że mamy milczeć. Nie chodzi o angażowanie się w politykę, bo to nie w naszym stylu. Po prostu chcemy wyrazić swój niepokój wobec tego, co się dzieje.
MM: A swoją drogą – pisaliście te kawałki przed wyborami prezydenckimi w Stanach, czy już po?
RC: Przed i w związku z tym chyba nieopatrznie przewidzieliśmy, że sytuacja się pogorszy. Płyta nabrała aktualności po tym, jak Trump został prezydentem. Ludzie mogą znaleźć w niej punkty odniesienia. Nie dotyczy ona jednak tylko sytuacji politycznej. Może równie dobrze odnosić się także do spraw osobistych. Coś cię wkurwia, to słuchasz i znajdujesz w tych kawałkach coś dla siebie. Chciałbym jednak wyraźnie podkreślić, że fakt, że nasza muzyka jest wściekła i ostra, nie znaczy, że my sami cały czas chodzimy podkurwieni. Trudno jednak pisać o rzeczach radosnych w obrębie muzyki, którą tworzymy. To po prostu nie pasuje do metalu.
MM: Co w takim razie dziś nakręca Death Angel?
RC: Wszystkich nas w zespole napędza granie muzyki i jednocześnie dobra zabawa. Podróżowanie i granie muzyki na całym świecie, to absolutnie fantastyczna rzecz. Staramy się jednocześnie utrzymywać nasze rodziny, co nie zawsze jest prostą sprawą, zwłaszcza, gdy tygodniami nie ma nas w domu. Poza tym jesteśmy kumplami – wiemy, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy trzeba się skupić i być jak najbardziej kreatywnym kolektywem. Działamy razem, starając się przekuć te mocne dźwięki na coś pozytywnego, na dobrą energię, którą chcemy się dzielić z innymi.
MM: Czytając różne twoje wypowiedzi, odnoszę wrażenie, że Death Angel cały czas żyje na krawędzi. Nadal walczycie o przetrwanie, czy może sytuacja się ustabilizowała?
RC: W tej chwili powiedziałbym, że sytuacja się polepszyła. Wiesz, egzystencja tego zespołu zawsze była dość sinusoidalna. To jak jazda kolejką górską. Ale bardzo trafnie to ująłeś, bo ten zespół rzeczywiście żyje, jakby był na krawędzi. Mamy tego świadomość, dlatego staramy się nagrywać takie płyty, jakby miały być naszymi ostatnimi i każdy koncert traktować, jakby był naszym finałowym. Widzisz ten dualizm? Z jednej strony dobra zabawa, a z drugiej to podejście, że być może gramy po raz ostatni. To zresztą dotyczy także sytuacji w naszym życiu rodzinnym. Jeżeli sprawy w domu się pieprzą, to nie da się wyjechać na trasę, bo najpierw trzeba się zmierzyć z tym, co masz w swoim najbliższym otoczeniu. Granie koncertów z jakimś syfem, który zostawiłeś w domu i który nie daje ci spokoju, odbija się na wszystkim – od koncertów, poprzez atmosferę w zespole. A takie rzeczy się zdarzają. Trzeba umieć sobie z dawać radę, zwłaszcza, gdy jesteśmy daleko od naszych bliskich. Dziś jesteśmy już starsi, więc wiemy jak sobie z tym radzić. Kiedy byliśmy młodzi, mieliśmy w dupie to, co dzieje się w domu. Liczyła się tylko zabawa. Teraz jest inaczej. Dookoła nas ludzie umierają - ktoś z naszej rodziny, albo przyjaciół. Stary, tego nie było, gdy byliśmy młodzi! Z wiekiem takie sprawy się nasilają i stają się codziennością. Dlatego wkładamy tyle wysiłku w koncerty, bo wiemy, że jutro wszystko może się skończyć.
MM: Czy w takim razie ta dziesięcioletnia przerwa w działalności Death Angel była konieczna?
RC: Sądzę, że tak. Nie była ona celowa, ale pomogła nam poukładać wiele rzeczy. Byliśmy sobą zmęczeni. Dopiero z czasem nabraliśmy do siebie dystansu, zaczęło nam brakować tego zespołu i siebie nawzajem. Także dla nas okazało się to zbawienne. Nie wiem, czy dziesięć lat to dużo, czy mało. Owszem, mieliśmy dość siebie, ale nigdy nie muzyki i dlatego każdy z nas zajął się graniem gdzie indziej i próbował też grać inne rodzaje muzyki. Myślę, że dzięki temu staliśmy się lepszymi muzykami i kompozytorami. Kiedy więc zebraliśmy się ponownie, byliśmy szczęśliwi, że znów razem będziemy grali metal.
MM: Testament, Exodus i Annihilator i wy to w pewnym sensie druga linia Wielkiej Czwórki Thrash Metalu. Czy uważasz, że z tego tytułu czegoś wam zabrakło, albo coś was ominęło?
RC: Hmm, myślę, że gdybyś zapytał każdego z tych zespołów, to usłyszałbyś zupełnie różne odpowiedzi. W naszym przypadku to nie jest do końca zależne od nas tylko od fanów, od ludzi, którzy kupują nasze płyty. Nie mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że gdyby zdarzyło się to lub tamto, to bylibyśmy tu i tu. Tego nigdy nie wiesz. To wszystko zależy od ludzi, którzy stawiają na ciebie, dzięki czemu trafiasz tam, gdzie trafiasz. Jednego jestem jednak pewien – zniknęliśmy z pola widzenia na niemalże dwanaście lat i straciliśmy tym samym czas, który mogliśmy przeznaczyć na budowanie pozycji. A ponieważ nie istnieliśmy, to ludzie nie mieli jak nas odbierać. Zapomnieli o nas po prostu. I nic dziwnego, skoro nie nagrywaliśmy płyt i nie graliśmy koncertów. W momencie, kiedy doszło do wypadku, który był też przyczyną zawieszenia działalności zespołu, mieliśmy jechać na Clash Of Titans. Dziś ta trasa ma status legendarnej ze względu na program i rozmach, jaki miała. Zostaliśmy zastąpieni przez Alice In Chains. Oni nie byli wówczas bardzo rozpoznawalni i zobacz, co się stało… To było bolesne. A na domiar złego, po Clash Of Titans, mieliśmy przyjechać do Europy i supportować Judas Priest, kiedy oni promowali album “Painkiller”. To trasa również mogłaby nam sporo dać. To jednak tylko gdybanie, bo nie wiemy, jak tak naprawdę mogła potoczyć się nasza kariera. Po wznowieniu działalności musieliśmy zaczynać od początku. To brutalne, ale prawdziwe.
MM: Co dalej?
RC: Powiem Ci, że bardzo chcielibyśmy wydać zapis. Gramy 15 i 16 grudnia w naszym rodzinnym San Francisco. Te koncerty to nasza tradycja od paru lat. Gramy je z naszymi przyjaciółmi i są one skierowane do naszych najwierniejszych fanów, którzy pamiętają także początki Death Angel. A to są świetne wieczory, bo gramy nie tylko swoje numery, ale także covery np. The Beatles, czy AC/DC. Mam więc nadzieję, że uda się coś z tym zrobić. Byłaby to fajna pamiątka.
MM: Dziękuję za rozmowę.
3 grudnia we wrocławskim klubie A2 odbędzie się polska edycja "MTV Headbanger’s Ball Tour".