Steve Rothery

Steve RotheryJakub Oślak
Gitarzysta grupy Marillion Steve Rothery przyjechał do Warszawy na zaproszenie The Web Poland. W klubie VooDoo muzyk spotkał się z polskimi fanami Marillion oraz wykonał na żywo kilka kompozycji macierzystego zespołu z towarzyszeniem formacji Collage. Dzień wcześniej Rothery spotkał się w jednym z warszawskich hoteli z naszym wysłannikiem Jakubem Oślakiem. Oto zapis tej rozmowy.

Jakub Oślak: Najświeższa informacja, która zelektryzowała społeczność fanów Marillion w Polsce: Marillion Weekend 2019 ponownie w Łodzi; to samo miasto, ta sama sala. Jak mniemam, pierwsza polska edycja tej imprezy w ubiegłym roku była sukcesem?

Steve Rothery: Owszem, była wielkim sukcesem i jestem przekonany, że druga będzie jeszcze lepsza. Publiczność teraz lepiej wie czego się spodziewać. Za każdym razem gdy przyjeżdżamy gdzieś z Weekendem po raz pierwszy czujemy się odrobinę dziwnie, ale wtedy wszystko poszło świetnie i jestem przekonany, że druga edycja będzie czymś wyjątkowym.

JO: Pierwszy weekend pokrył się z 30-tą rocznicą wydania „Clutching at Straws”, a także pierwszej wizyty Marillion w Polsce w 1987. W sumie w naszym kraju graliście już 36 razy, o ile moja kalkulacja jest poprawna. Czy masz jakieś szczególne wspomnienia tamtego pierwszego razu?

SR: Wizyta w socjalistycznej Polsce była czymś zupełnie innym od tego, co wtedy znaliśmy. Atmosfera była inna, a granie muzyki rock’n’rollowej miało w sobie coś z buntu. Z drugiej strony wyczuwalna była wielka pasja publiczności i to w czasie, gdy w obrocie były głownie przegrywane kasety, a ludzie przekazywali sobie informacje o ciekawych zespołach „pocztą pantoflową”. Za każdym razem gdy wracamy do Polski z fascynacją obserwujemy zmiany, rozkwit tego miejsca i ludzi. Polska tętni życiem, a jej mieszkańcy mogą być z siebie dumni. Ta pierwsza wizyta była jednak czymś wyjątkowym, a w szczególności zaskoczyło nas doskonałe przyjęcie muzyki.

JO: W przyszłym roku będziemy świętować 40-tą rocznicę istnienia Marillion. Dla większości zespołów, to całe życie. Ty osobiście byłeś w nim od samego początku, a wasz skład pozostaje względnie stabilny jak na zespół prog-rockowy, porównując do np King Crimson czy Yes.

SR: Od kiedy dołączył do nas Ian Mosley, nasza czwórka [Rothery, Kelly, Trewavas, Mosley] stanowiła bardzo stabilny, zgrany organizm. Fish pracował z nami do 1988, potem w jego miejsce przyszedł Steve Hogarth i nawet ta zmiana nie naruszyła naszej harmonii. Nie nienawidzimy się, darzymy się wzajemnym szacunkiem, dobrze się nam razem pracuje i nadal wśród naszej piątki krąży ta kreatywna iskra. Jak długo jeszcze razem pociągniemy? 10-12 lat, trudno powiedzieć, ale sądzę, że stać nas jeszcze na trzy albumy. W życiu nic nie jest pewne i trzeba czerpać radość z tego co się robi. Na tym etapie naszej kariery każdy kolejny krok musi być wart wysiłku, nakładu pracy i czasu, oraz oczywiście sprawiać radość. Jeśli tak nie jest, należy zaprzestać; taką mamy filozofię.

JO: Co byś określił jako swoje największe osiągnięcie jako artysta, muzyk, członek Marillion?

SR: W ciągu 40 lat było ich tyle, że nie da rady wskazać jednego. Kamieniem milowym w karierze muzyka jest: kiedy pierwszy raz słyszysz się w radiu, kiedy twoja piosenka jest na liście przebojów, kiedy twoja płyta prowadzi w rankingach sprzedaży, etc. Byłem bardzo dumny z „Seasons End” po odejściu Fisha, gdy większość ludzi nas skreśliła; gdy udało się nagrać płytę tak odważną i kreatywną jak „Brave”, gdy wydaliśmy tak dobry album jak „Afraid of Sunlight” stojąc nad kontraktową przepaścią, gdy wracaliśmy z takimi płytami jak „Marbles”, „Sounds That Can’t Be Made” czy „F.E.A.R.”; gdy czujesz, że znowu jest twój czas i karty ci sprzyjają. No i że się nie pozabijaliśmy po drodze!

JO: Mark Kelly powiedział kiedyś, że jest członkiem ‘najmniej fajnego zespołu na świecie.’ Co o tym sądzisz?

SR: Myślę, że to lekka przesada, na pewno znajdziesz wiele zespołów znacznie mniej fajnych niż my. Oczywiście, nigdy nie byliśmy ulubieńcami mediów; nawet u szczytu naszej popularności, gdy nagraliśmy taki przebój jak „Kayleigh” i wydaliśmy best-sellerowy „Misplaced Childhood”, czuliśmy, że nie pasujemy do mainstreamu muzyki. Nie byliśmy wymyśleni, skonstruowani w laboratorium, graliśmy prawdziwą muzykę dla prawdziwych ludzi. Istnieje przemysł muzyczny i przemysł rozrywkowy; my zawsze zajmowaliśmy się muzyką, przez co byliśmy niewygodni dla mainstreamowych mediów. Nie byliśmy gwiazdami pop, nie dało się nas łatwo zaszufladkować. Zresztą żaden zespół prog-rockowy nigdy nie będzie modny, chyba że masz szczęście być Radiohead! Jesteśmy dumni, że udało się nam osiągnąć sukces praktycznie bez wsparcia mediów.

JO: Mimo to, to wy jesteście odpowiedzialni za powrót prog-rocka, może nie tyle w mediach, co sercach fanów.

SR: Praktycznie od kiedy Pink Floyd przestali istnieć jest coraz mniej takich zespołów. Jest Steve Hackett, jest Steven Wilson, i my. Może jeszcze Yes, ale to zależy o której wersji Yes mówisz. Jeśli chodzi o pisanie nowej muzyki, praktycznie na tym poziomie pozostał Steven Wilson i my. David Gilmour właściwie przeszedł na emeryturę, Roger Waters wciąż gra, ale są to bardziej przedstawienia niż koncerty. Steve Hackett wydaje dobrą muzyke, ale to co robi najlepiej to wciąż stare numery Genesis. Ze starych zespołów, które wciąż coś piszą, pozostaliśmy my. Jeśli obejrzysz nasze DVD z Royal Albert Hall uderzy cię reakcja ludzi kiedy wychodzimy na scenę. Nie znam innego zespołu, którego widownia jest ogarnięta taką pasją, miłością i która daje taką energię; to odurzające, ale cudowne. Gdyby to był ostatni zapis naszego koncertu na video, byłaby to niezwykły kawałek dziedzictwa pozostawiony historii muzyki.

JO: Wasz kontakt z publicznością jak na ‘najmniej fajny zespół na świecie’ jest wyjątkowy. Macie jedną z najbardziej oddanych widowni w muzyce, na równi z Depeche Mode, Pearl Jam, Metallicą...

SR: Ponieważ nigdy nie byliśmy zespołem mainstreamowym, także i nasi fani nie są sympatykami mainstreamu i oczekują od muzyki czegoś więcej, czegoś głębszego, bardziej angażującego, swoistej podróży, a nie tylko czegoś, co będzie sobie grać w tle. Taka muzyka jest dziś rzadkością, a jej fani muszą najczęściej wracać do lat 70-tych, aby znaleźć ją na płytach.

JO: Jesteście również pionierami crowd-fundingu w muzyce. Czy to chwilowa moda, czy już standard?

SR: To metoda na przetrwanie. Wielkich wytwórni muzycznych jest coraz mniej i żadna z nich nie podpisze kontraktu z zespołem takim jak my, ponieważ nie gwarantujemy zbitki natychmiastowych przebojów. Crowd-funding przypomina mecenat sztuki, gdzie fani naszej muzyki obejmują nad nią swoisty patronat i mają rzeczywisty wpływ na jej powstawanie i dbają o to, co dla nich ważne i cenne. Ta metoda niekoniecznie da ci bogactwo, jako że w tych czasach większość słuchaczy opiera się na streamingu, a nie fizycznym nośniku; jednakże, daje ci to możliwość nagrania płyty, a o to w tym chodzi.

JO: Twoja wizyta w Polsce tym razem wiąże się z warsztatem gitarowym. Wspomniałeś Steve’a Hacketta, który był twoją inspiracją, ale obecnie sam przecież inspirujesz innych gitarzystów.

SR: To prawda, zawsze podobał mi się styl Steve’a Hacketta, podobnie jak Andy’ego Latimera z Camel, Davida Gilmoura, ale także takich postaci jak Eddie Van Halen, Jeff Beck czy Joni Mitchell. Nigdy jednak nie ćwiczyłem ich solówek nuta po nucie, nie miałem takich aspiracji. Wolałem odnaleźć własną perspektywę poprzez emocje jakie wywoływali we mnie tamci gitarzyści, nawet jeśli ich wpływ na moje granie w takich kawałkach jak „Easter” czy „This Strange Engine” jest odczuwalny.

JO: Właśnie skończyliście trasę z albumem „F.E.A.R.” To jedna z waszych najbardziej społecznie świadomych płyt. Jak ważny dla was jest to album?

SR: Jest on ważny przede wszystkim z twórczego punktu widzenia. Zwykle pracujemy w ten sposób, że nagrywamy różne fragmenty improwizacji, nasz producent wybiera co ciekawsze i przesyła je pomiędzy nami i tak dochodzimy do zaczątków utworów. Tym razem jednak było inaczej. Usiedliśmy wszyscy razem w studiu, gdzie od początku improwizowaliśmy i pisaliśmy razem. Następny album też tak nagramy i wierzę, że będzie on równie udany, co „F.E.A.R.”. Steve Hogarth wspiął się na wyżyny swoich umiejętności pisarskich. Dużo z tych tekstów powstało już jakiś czas temu i uderzająca jest ich profetyczność, sposób w jaki opisują naszą rzeczywistość. Dlatego teraz czeka go trudne zadanie napisania czegoś równie mocnego, aby kolejny album był godnym nastepcą „F.E.A.R.” Zero presji!

JO: Gdy piszecie nowy materiał, czy staracie się myśleć o fanach i ich oczekiwaniach?

SR: Nigdy. Jeśli myślimy, to tylko w taki sposób, żeby nie była to muzyka zbyt przewidywalna, aby nie podążała wcześniej wytyczonymi i często uczęszczanymi ścieżkami. Dlatego też nie spieszymy się z nowymi nagraniami. W przyszłym roku jest rocznica, będą Weekendy, myślimy o reedycjach i specjalnych wydawnictwach i także w ten sposób chcemy docierać do tych fanów, którzy traktują nagranie muzyczne jako dzieło sztuki, coś co lubią celebrować i podziwiać. Myślę, że realistycznym terminem na nowy album będzie rok 2021.

JO: Część waszego klasycznego materiału nie była wykonywana na żywo od lat 80-tych. Takie numery jak „Fugazi”, „Assassing”... czy jest ku temu jakiś szczególny powód – Steve Hogarth ich nie lubi, a może ciąży na nich historia?

SR: Nie, historia na nich nie ciąży. Po prostu Fish wykonywał je czasami w taki sposób, do którego Steve Hogarth nie potrafił się dostosować zachowując swoje ja. Jedyny sposób polegał na imitowaniu Fisha, a nie o to chodzi Hogarthowi. Ma on swój własny styl i woli wybierać te piosenki, które potrafi dobrze zinterpretować, jak „Sugar Mice”. Ja za to lubię wykonywać stary materiał i robię to z moim własnym zespołem. Często zaskakuje mnie, że niektóre z tych piosenek nigdy nie były grane na żywo, jak „The Last Straw”, „Going Under” czy „Just For the Record”, więc ciekawie było nauczyć się ich od nowa. W tamtych czasach, gdy śpiewał z nami Fish, ja byłem głównym kompozytorem, więc na tamtych płytach znajduje się bardzo dużo mojego muzycznego DNA.

JO: Ostatnie pytanie: Marillion Weekend 2019, 40-ta rocznica Marillion - jakieś szczególne pomysły, plany, czy jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić?

SR: Dopiero co je ustaliliśmy, ale mówiąc szczerze jeszcze wszystko może się zmienić! Ale zapewniam, będzie wspaniale.

JO: Bardzo dziękuję za rozmowę.

Foto: Grzegorz Szklarek

Website by p3a