MM: „Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością” wreszcie ukazała się w języku polskim. Została bardzo dobrze przetłumaczona. Odnoszę wrażenie, że po „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984” to najważniejsza książka traktująca o popkulturze.
SR: To bardzo miłe słowa. Dziękuję. Rzeczywiście, ludziom podoba się ta książka. Dostaję wiadomości w stylu: „Przeczytałem ją pięć razy”, co jest niezwykłe. Sam bowiem nie jestem w stanie wskazać książki, którą przeczytałbym tyle razy (śmiech). Zdałem sobie sprawę, że dla starszych ludzi, którzy pamiętają czasy, o których wspominam w „Retromanii”, ta książka jest swego rodzaju pamiętnikiem, napisanym z innej perspektywy. Jednocześnie jest ona potwierdzeniem ich własnego gustu muzycznego i ponownym zwróceniem uwagi na to, o czym być może zapomnieli. Z drugiej strony – dla młodych ludzi, którzy sięgają po „Retromanię…”, otwiera się cały świat, w którym znajdują się odnośniki do tego, czego sami teraz słuchają. Mogą dowiedzieć się, jak rozwijały się gatunki muzyki, z którymi mają do czynienia na co dzień. Tak więc uważam, że w tym kontekście - to dobra książka. Oczywiście zbieram odzew nie tylko pozytywny, ale także negatywny. Są ludzie, którzy się z nią nie zgadzają i polemizują. Piszą nawet całe elaboraty, w których mnie atakują. Co ciekawe – w większości wynika to z tego, że zawarłem w „Retromanii…” ich własne myśli, a oni są wkurzeni, że sami ich nie wyartykułowali wcześniej (śmiech). Czytam te opinie jednak z ciekawością, bo wiele z tych polemik jest bardzo trafnych. I potem samego mnie dopadają myśli w stylu: „Cholera, przecież mogłem napisać to lepiej”.
MM: I do tego właśnie chciałem się odnieść. Książka pierwotnie ukazała się w 2011 roku. Widziałem na Youtube Twój wykład w Rosji, w którym wspominasz, że chciałbyś odpowiedzieć na polemikę, czy nawet krytykę ludzi wobec tej książki. Myślałeś o tym, by ją zaktualizować lub kontynuować ten dialog w Internecie?
SR: Taki swoisty dialog online prowadzę na moim blogu Retromania (http://retromaniabysimonreynolds.blogspot.com – przyp. MM). Tam ludzie odnoszą się także do bieżących kwestii, typu wywiady itd. Natomiast coś, co bardzo chciałbym zmienić w tej książce, to nadać bardziej optymistyczny wydźwięk ostatniemu rozdziałowi, by stworzyć przestrzeń dla 'futuremanii'.
MM: Przecież ostatnie słowa w książce są optymistyczne.
SR: Ale wynikają z desperacji (śmiech). To, co bym naprawił, to starał się odnaleźć ludzi, którzy nagrywają prawdziwą muzykę przyszłości. Coś, co będzie miało wpływ na jej dalszy kształt i co zapamiętamy. Obecnie głównie obserwujemy artystów, którzy starają się umiejętnie łączyć sferę audio i video w skali wcześniej nieosiągalnej, tak jak to robią np. Amon Tobin czy Björk. Są przecież ludzie, którzy wymyślają nowe instrumenty, brzmienia i którzy wierzą w przyszłość muzyki. Chciałbym do nich dotrzeć. Na etapie kończenia książki byłem już jednak dość zmęczony i nie chciało mi się drążyć tak głęboko (śmiech).
MM: Pytam o aktualizację książki, ponieważ brakuje mi w niej Twojej opinii na przynajmniej jeden ważny temat dotyczący współczesnej muzyki, a mianowicie serwisów streamingowych.
SR: Tak, masz rację. To bardzo ważny temat. Kiedy kończyłem pisać „Retromanię…”, istniał już Spotify, ale nie w takiej formie, w jakiej obecnie funkcjonuje. Sam korzystam z niego na co dzień. Ten temat byłby rozwinięciem dla Youtube, o którym pisałem oraz dla części poświęconej kolekcjonowaniu płyt. Musiałbym to porównać. Zauważ, że oba te zjawiska, czyli korzystanie z serwisów streamingowych i zbieranie płyt mają cechy uzależnień. Sam stworzyłem 25-30 playlist w Spotify, które trwają i po 12 godzin. Natomiast w ogóle ich nie słucham... Cała energia idzie w ich stworzenie. Przychodzi mi na przykład pomysł, by nadrobić wszystkie nagrania drum'n'bassowe, które powstały w XXI wieku. Byłem mocno wkręcony w ten gatunek w latach 90., a potem przestałem. Robię sobie np. playlistę, liczącą 450 utworów i 12 płyt, a potem do tego nie wracam... Mimo tego, jest to strasznie uzależniające zajęcie (śmiech). Taka sama sytuacja dotyczy ludzi, którzy ściągają muzykę, której potem nie słuchają. Natomiast niektórzy używają Spotify jako źródła rekomendacji. Sam nie korzystam z tego w ten sposób – szukam rekomendacji wśród przyjaciół, innych dziennikarzy, czy po prostu słuchaczy. Jednak dla ludzi, którzy nie lubią czytać o muzyce, algorytm Spotify, czy Tidal wystarczy.
MM: Wielokrotnie w „Retromanii…” odnosisz się do post punku i muzyki rave. O obu tych gatunkach napisałeś książki. Natomiast prawie w ogóle nie wspominasz glamu, o którym także napisałeś książkę. Dlaczego?
SR: W samej książce na temat glamu rzuciłem tezę, że wczesne lata 70. były pierwszym okresem retromanii. Glam był przejawem odrodzenia, ale również przykładem tego, że choć nie reprezentował niczego odkrywczego, znalazły się w nim jednostki, które były innowatorami. Najlepszym przykładem był Marc Bolan i jego T.Rex. Jego muzyka bazowała przecież na rock and rollu i bluesie lat 50., a zatem muzyce tradycyjnej. Podana była jednak w oryginalny sposób, bo sam Marc był ciekawą osobowością. W „Retromanii…” bardziej skupiłem się na brzmieniu, niż na poszczególnych gatunkach muzycznych. Uważam, że nie można być oryginalnym w warstwie tekstowej lub pod względem wizji, jaką ma dany artysta. Muzyka pop opiera się na charakterystycznych osobowościach takich jak na przykład Morrissey. Jako osobowość jest postacią oryginalną. Nie było wcześniej nikogo takiego. Wracając do glamu – ten gatunek opierał się bardziej na wizerunku i eksponowaniu seksualności, a mniej na oryginalnej warstwie muzycznej. Nikt wówczas nie mówił o niej „retro”. Natomiast odnosząc się do pierwszej części twojego pytania: w „Retromanii…” tak często odnoszę się do postpunku i rave, ponieważ te dwa gatunki muzyczne miały na mnie największy wpływ. Były najmocniejszymi „dowodami” zmiany, czy nawet rewolucji w muzyce popularnej. Oba te gatunki były anty-retro. Starały się tworzyć coś, czego nie było wcześniej i cały czas się rozwijały. To mnie ujęło najbardziej, chociaż psychodelia lat 60., czy krautrock były równie innowacyjne. Mógłbym się również do nich odnieść, ale jednak postpunk i rave są bliższe mojemu sercu. Natomiast jednym z nielicznych gatunków, który ma jeszcze w sobie jakiś progres jest metal. Tam ciągle dzieją ciekawe rzeczy, zarówno pod kątem ekstremy, jak i łączenia metalu z innym odcieniami i barwami. Jest silny etos poszukiwania. Oczywiście tam również pojawia się retro, czego najlepszym przykładami są doom, czy power metal.
MM: A która część działań w obrębie szeroko pojętej retromanii wkurza Cię najbardziej? Kolejne wznowienia klasycznych płyt? Trasy koncertowe, na których grane są całe albumy od początku do końca?
SR: Myślę, że najgorszą rzeczą jest tworzenie replik, czy kopii czegoś, co już dany artysta stworzył i teraz chce nawiązać do dawnej świetności poprzez powielenie. Czasem mnie to bawi. W kwietniu na moim blogu stworzyłem historyczną listę kawałków retro jungle. Pierwszy kawałek retro muzyki jungle pojawił się w 1998 roku. Od tego czasu ten gatunek się powiela. Na początku nowego millenium ludzie zaczęli kopiować brzmienie z 1992 i 1993. Zaś 10 lat temu Zomby nagrali płytę „Where Were You In ’92?”. I to nadal ma miejsce! Od 20 lat ludzie nagrywają retro jungle. To mnie wpędza w konfuzję, bo z jednej strony mnie bawi, a z drugiej – wiem, że jest złe i nie powinno mieć miejsca.
MM: Wspomniałeś o ludziach, którzy tworzą nowe instrumenty i o tym, że chciałbyś do nich dotrzeć. Piszesz też, że auto-tune, to najnowszy i najbardziej teraźniejszy z instrumentów. A może po prostu ludzie obecnie są za bardzo zajęci korzystaniem z nowych technologii, że zapomnieli, jak tworzyć nowe instrumenty? Z drugiej strony Gorillaz zrobili płytę na iPadzie…
SR: Naprawdę skomponowali płytę na iPadzie? To ciekawe. Nie wiedziałem o tym. Myślę, że technologia pozwala ludziom tworzyć przede wszystkim bardzo dobrze brzmiące płyty. Gładkie, wypolerowane… Mój zmarły przyjaciel Mark Bishop powiedział kiedyś, że nie dostajemy nowych narzędzi, tylko uaktualniamy stare. Stąd też dźwięk brzmi lepiej. Tak samo jest z telefonami. Jeśli zamienisz swój telefon na lepszy model, to pewnie będzie robił zdjęcia lepszej jakości. Ale to wciąż urządzenie zawierające te same narzędzia, czyli aparat i lampę błyskową. Podobnie jest z muzyką. Weźmy house, który dziś brzmi o niebo lepiej w stosunku do tego, jak był nagrywany w latach 90. Jego struktura i warstwa rytmiczna się nie zmieniła – tylko dźwięk brzmi lepiej i czyściej. Ale to wciąż house. Dlatego nie jestem pewien, czy tworzenie płyty na iPadzie, czy laptopie aż tak różni się w samym procesie twórczym.
MM: Przychodzi Ci zatem do głowy jakiś inny instrument oprócz auto-tune’a, który może zrewolucjonizować samą muzykę?
SR: Trzeba tu rozgraniczyć dwie rzeczy. Są ludzie, którzy tworzą instrumenty na skalę masową. Tak było chociażby z saksofonem, który nie był kiedyś powszechnym instrumentem. Adolph Sax go opatentował w XIX wieku i z czasem wszedł do użycia jako instrument koncertowy. Ludzie pokochali go i zaczęli go wykorzystywać chociażby w jazzie, w którym nabrał agresywniejszego brzmienia. Ale byli też ludzie, którzy stworzyli instrumenty tylko dla siebie. Taką osobą był na przykład kompozytor Harry Partch, który stworzył szereg własnych, autorskich instrumentów, na których grał samodzielnie. To coś wyjątkowego. Nie chodziło o sprzedawanie ich innym ludziom, tylko tworzenie za ich pomocą czegoś unikalnego od początku do końca.
MM: Częstotliwość zmian jaka zachodzi w muzyce popularnej jest w tej chwili większa, niż na przykład 20 lat temu. Trudno za nimi wszystkimi nadążyć. Masz jakiś pomysł na to, jak sobie z tym poradzić?
SR: Staram się śledzić tylko tych najbardziej charakterystycznych wykonawców, bo tak jak mówiłem wcześniej – to na nich opiera się muzyka popularna. Myślę, że to o nich przede wszystkim będzie się pamiętało – właśnie ze względu na ich wyrazistość. Resztę przyjmuje z całą dobrocią, chociaż nie wszystko mi się podoba.
MM: Tytułem puenty - wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy pokoleniem retromanii, ponieważ jesteśmy sentymentalni. Zgodzisz się ze mną?
SR: Absolutnie!Masz całkowitą rację. W książce też poruszam te kwestię. Osobiście nie mam problemu z nostalgią. Sam zawsze byłem sentymentalny. Myślę, że to naturalny element ludzkiej egzystencji. Poza tym pisze książki historyczne, w których opowiadam o czasach, w których wiele rzeczy było nowych. Zrozumienie historii jest w tym wypadku kluczowe. Myślę, że problemem nie jest słuchanie starych nagrań. Problemem jest to, że ludzie próbują na siłę uzyskać stare brzmienie w nowych czasach. Poza tym teraz szybciej przechodzi się w poczet tzw. klasyków. Za chwilę Animal Collective będą legendą (śmiech). Nie zdziwię się, jak wzrośnie liczba festiwali tylko z muzyką retro – takich, na których będą grali The Rolling Stones, The Who, czy nawet Neil Young. Myślę, że publiczność przyszłaby na nie tłumnie. Będzie po prostu chciała przeżyć jeszcze raz swoją młodość w ten sposób.
MM: Ostatnia kwestia: czy wiesz może, która z Twoich książek ukaże się w Polsce w następnej kolejności?
SR: Szczerze mówiąc – nie wiem. Nie jestem pewien, która najbardziej byłaby tu pożądana. Być może najlepiej nadawałaby się „The Sex Revolts: Gender, Rebellion and Rock 'N' Roll”, którą napisałem z żoną. Ta książka lada moment ukaże się w Niemczech i prawdopodobnie w Hiszpanii oraz we Włoszech. To książka feministyczna. Ma jednak znacznie szersze znaczenie, zwłaszcza w obliczu obecnej sytuacji polityczno-społecznej, jaka panuje na świecie. Myślę, że ta książka była trochę zapomniana, a teraz jest szansa, by ludzie ponownie się nią zainteresowali. To wciąż pozycja historyczna, podejmująca całą historię rock and rolla, więc myślę, że przyjęłaby się także w Polsce.
MM: Dziękuję za rozmowę.