MM: 50 lat działalności artystycznej Clannad podsumowuje wydawnictwo „In The Lifetime”. Nie jest to pierwsza kompilacja w waszym dorobku. Co zatem ją wyróżnia?
MB: Chcieliśmy by reprezentowała cały przekrój naszej twórczości, a nie jest łatwo wybrać najlepsze, czy też najważniejsze utwory z 19 płyt. Przesłuchaliśmy je wszystkie i po latach przypomnieliśmy sobie mnóstwo piosenek, o których zwyczajnie zapomnieliśmy. Co więcej - na „In The Lifetime” znalazły utwory z naszych najwcześniejszych albumów, których nie było na poprzednich kompilacjach. Sięgnęliśmy zatem do naszych korzeni, do tych miejsc, z których wywodzi się muzyka Clannad. Kiedy zaczynaliśmy, wykonywaliśmy głównie utwory dawne w języku gaelickim. Uczyliśmy się ich, słyszeliśmy je od innych ludzi. Zrozumieliśmy też, w jaki sposób przekazywane były w nich emocje oraz jak duży związek te dawne utwory mają z naturą i z przyrodą, która nas otaczała. Z czasem naturalnie zaczęliśmy włączać do repertuaru nasze własne kompozycje. Poza tym mnóstwo ludzi sięga dziś po winyle – sama się do nich zaliczam – więc wersja winylowa „In The Lifetime” zawiera jeszcze więcej materiału, niż CD.
MM: Znalazły się na niej również dwa nieznane wcześniej utwory: “A Celtic Dream” oraz “Who Knows (where the time goes)”. To zupełnie nowe kompozycje, czy też odrzuty z którejś z poprzednich sesji?
MB: To zupełnie nowe utwory. Chcieliśmy je również włączyć do „In The Lifetime”, by wzbogaciły całość. W październiku weszliśmy do studia z Trevorem Hornem i nagraliśmy praktycznie z marszu. One są swoistym pożegnaniem z naszymi słuchaczami i również pewnego rodzaju podsumowaniem. „A Celtic Dream” opowiada o tym, że nigdy nie spodziewaliśmy się, że nasza droga twórcza będzie tak bogata w różne doświadczenia. Z kolei „Who Knows (where the time goes)” odnosi się do naszej ewolucji twórczej, ale też stawia tezę, że nie wiemy, kiedy tak naprawdę wszystko dobiegnie końca.
MM: Pierwsze pięć płyt: „Clannad”„ Clannad 2”, „Dúlamán”, „Crann Úll” i „Fuaim” objawiło, a jednocześnie zdefiniowało styl waszego zespołu. W książeczce „In The Lifetime” Noel wspomniał, że “Fuaim” to wasz najlepszy album. Jak myślisz, dlaczego?
MB: Nie wiem, czemu tak powiedział (śmiech). Myślę, że chodziło mu o to, że to płyta, która już zapowiadała jakiś przełom. Ten przyszedł po podpisaniu kontaktu z międzynarodową wytwórnią i kolejnymi albumami – „Magical Ring” i „Legend”. Sądzę, że każda nasza płyta jest na swój sposób wyjątkowa. Osobiście nie uważam „Fuaim” za nasz najlepszy album (śmiech). Moim faworytem jest „Lore”. Wspomniałeś o pierwszych pięciu płytach – te wydaliśmy praktycznie sami. Nagraliśmy je, płacąc za studio z własnej kieszeni. Pierwszy album został nagrany i zmiksowany w dwa dni, a z kolei “Fuaim” zarejestrowaliśmy i zmiksowaliśmy w dziesięć dni, bo taki wówczas mieliśmy limit czasowy. Myślę, że ludzie zwracają uwagę na „Fuaim” także dlatego, że wystąpiła na nim Enya.
MM: “Magical Ring” to prawdopodobnie mój ulubiony spośród wszystkich waszych albumów. Przypuszczam, że po wydaniu singla z “Theme From Harry’s Game” w październiku 1982 roku, mnóstwo ludzi czekało na tę płytę, która ukazała się ostatecznie w marcu 1983 roku?
MB: O, na pewno. Dla nas to też był bardzo ekscytujący czas. Jak już wspomniałam - podpisaliśmy wówczas kontrakt z dużą wytwórnią, co było dla nas bardzo ważne, bo pozwoliło dotrzeć do słuchaczy nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i na całym świecie. Poza tym budżet pozwolił na to, że wreszcie mogliśmy spędzić więcej czasu w studio i poeksperymentować. Natomiast te pierwsze pięć płyt pozwoliło nam nabrać ogłady studyjnej i aranżacyjnej. Byliśmy coraz bardziej zgrani i mieliśmy coraz więcej lepszych pomysłów na utwory.
MM: Następnie przyszedł globalny sukces za sprawą “Legend”. Jestem z pokolenia wychowanego na “Robinie z Sherwood”. Nagraliście jednak więcej muzyki do serialu, niż to, co znalazło się na “Legend”. Zawsze zastanawiałem się, czemu pozostałe kompozycje, które wówczas napisaliście, nigdy nie zostały oficjalnie wydane?
MB: Z „Legend” wiąże się jeszcze coś innego. Gdy nagraliśmy ten album, ludzie w Irlandii byli zszokowani, że śpiewamy po angielsku, a nie w języku gaelickim. Uważali, że to nie wypali i nigdy nie osiągniemy niczego. Na szczęście nigdy nie słuchaliśmy innych (śmiech). A dla nas to było wyjątkowe doświadczenie, bo pisaliśmy utwory pod konkretne postacie, wydarzenia i momenty w serialu. Byliśmy na miejscu podczas kręcenia serialu, poznaliśmy ekipę i aktorów. Panowała tam bardzo rodzinna atmosfera i mieliśmy poczucie, że bierzemy udział w czymś, na co składa się praca wszystkich biorących w tym udział. Do dziś zresztą utrzymujemy kontakt z aktorami, którzy grali w „Robinie z Sherwood”. Nadal przychodzą na nasze koncerty. To niezwykle miłe. Natomiast odpowiadając na Twoje pytanie - kiedy zostaliśmy poproszeni o nagranie kolejnej muzyki do "Robina z Sherwood", "Legend" było już na rynku. Nigdy nie myśleliśmy o tym, by poszerzać ten album o fragmenty, które dopisaliśmy później i które słychać w pozostałych 13 odcinkach tego serialu. Nie przyszło nam to po prostu do głowy…
MM: Potem wydaliście album “Macalla”, który ugruntował waszą pozycję na światowym rynku, głównie za sprawą utworu “In a Lifetime”, w którym gościnnie zaśpiewał z wami Bono z U2. Za każdym razem, kiedy oglądam teledysk do tego utworu, zastanawiam się, czy Bono był śpiący, czy pijany…
MB: O, na pewno nie był pijany... Kręciliśmy od wczesnych godzin porannych, a Bono był na planie już środku nocy – w pełni przygotowany. Trwało to dwa dni. Myślę, że mogłeś odnieść takie wrażenie, ponieważ zadziałała na niego atmosfera tej piosenki. Staraliśmy się ją oddać w tym teledysku. Poza tym było wówczas strasznie zimno. Co prawda, próbowaliśmy wszyscy rozgrzać się przy pomocy brandy, ale na niewiele się to zdało (śmiech). Dla nas to była pierwsza prawdziwa produkcja fabularna, bo wcześniej nie mieliśmy wysokobudżetowych teledysków. Kiedy przyjrzysz się klipom do „Theme From Harry’s Game”, czy „Robin (The Hooded Man)”, zauważysz, że są one dość proste i stworzone zostały przy pomocy niewielkich środków. A w tym przypadku obecność Bono sprawiła, że sprawę potraktowano poważniej, co dla nas okazało się okazją do wypromowania naszej muzyki w jeszcze szerszym wymiarze muzyki popularnej.
MM: Przy nagrywaniu “Sirius” pracowaliście z Gregiem Ladanyim i Russem Kunkelem, którzy pracowali wcześniej z Bobem Dylanem, Stevie Nicks, Jacksonem Brownem, czy Toto. Co tak naprawdę dała wam współpraca z nimi?
MB: Doszliśmy do momentu, w którym eksperymenty w naszej muzyce były coraz śmielsze. Zresztą śledząc naszą twórczość, na pewno zwróciłeś uwagę na to, jak zmieniała się nasza muzyka na przestrzeni lat. Zawsze interesowało nas łączenie różnych elementów. Nie baliśmy się próbować różnych fuzji. Uznaliśmy, że to czas, by zaprosić do współpracy amerykańskich producentów, którzy spojrzeliby na naszą muzykę z innej perspektywy. Greg i Russ nie pracowali wcześniej z taką grupą jak nasza, więc dla nich też było to nowe doświadczenie. A ich dorobek – jak słusznie zauważyłeś - mówi sam za siebie. My potraktowaliśmy to jako eksperyment. W wyniku naszej współpracy wyszedł materiał zróżnicowany. Niektóre piosenki są świetne, inne mniej, ale dla nas liczyła się możliwość, jaką dała nam współpraca z Gregiem i Russem. Znudzilibyśmy się, gdybyśmy cały czas robili to samo.
MM: Później w 1989 roku ukazał się “Atlantic Realm” który był ścieżką dźwiękową do dokumentu BBC poświęconemu Oceanowi Atlantyckiemu. Dostaliście wcześniej materiały od BBC, zanim zaczęliście pisać muzykę, czy też polegaliście na wyobraźni?
MB: Jedno i drugie. Dostaliśmy sporo materiałów od BBC. Poza tym napisaliśmy dużo muzyki, która miała odpowiedni nastrój… Zresztą - wychowaliśmy się tuż przy Oceanie Atlantyckim. Budziliśmy się każdego dnia i widzieliśmy fale przed naszymi oczami. W związku z tym wiedzieliśmy, jak do tego podejść i co zadziała.
MM: Podobnie było w przypadku “The Angel And The Soldier Boy”? Widzieliście tę animację i napisaliście do niej muzykę?
MB: Tak, tylko tutaj trzeba było trzymać się rytmu animacji. Każda jej sekunda musiała być odpowiednio zagospodarowana, więc było z tym sporo zabawy, ale różniło się od tego, z czym mieliśmy wcześniej do czynienia.
MM: “Anam” było waszym pierwszym wydawnictwem w latach 90. Największy sukces odnieśliście w poprzedniej dekadzie. Czy coś zmieniło się w waszym podejściu do muzyki w tamtym czasie?
MB: Myślę, że chcieliśmy wrócić wtedy do naszych korzeni. Do tego, co ukształtowało Clannad. Sądzę, że na „Anam” udało nam się osiągnąć. Chcieliśmy zaczerpnąć inspiracji ponownie w tym, co nas stworzyło jako zespół i jako twórców. Oczywiście po drodze nauczyliśmy się mnóstwa nowych rzeczy i dowiedzieliśmy się sporo o muzyce w ogóle, ale te umiejętności i doświadczenia przełożyły się na przewodnią formę „Anam”. To także była pierwsza płyta bez mojego brata Póla, który postanowił opuścić Clannad i zająć się solową działalnością.
MM: Na kolejnych płytach „Banba”, „Lore” i „Landmarks” słychać więcej odniesień do new age, popu, a nawet smooth jazzu. Czy to była próba odnalezienia się w nowych czasach, gdzie technologia zaczynała odgrywać coraz większą rolę w tworzeniu muzyki?
MB: Nie wydaje mi się.Musielibyśmy zdefiniować jakoś pop.Nigdy nie postrzegaliśmy siebie jako zespół popowy. Wywodzimy się z nurtu muzyki folkowej i tradycyjnej, ale pamiętaj, że wychowaliśmy się także na muzyce The Beatles i The Rolling Stones, tak jak reszta naszego pokolenia. Myślę, że płyty, które wymieniłeś były zapisem chwili oraz nurtów, które wówczas nas inspirowały. Poza tym to był czas, kiedy ja sama zaczęłam także więcej tworzyć, więc to też wpłynęło na zawartość tych płyt. Nasza muzyka stała się bardziej eteryczna. Wciąż się rozwijaliśmy, ale w inny sposób, niż w poprzednich latach.
MM: Dopiero w 2013 roku ukazał się wasz kolejny album „Nádúr”. Czy już wówczas zdawaliście sobie sprawę, że to ostatnia płyta Clannad z premierowym materiałem?
MB: Wydaje mi się, że tak. Ponieważ mieliśmy sporą przerwę w nagrywaniu, zebraliśmy się, by zagrać koncert w Christ Church Cathedral, który został zarejestrowany. Po tym koncercie uznaliśmy, że wejdziemy do studia i nagramy jeszcze jedną płytę. Niczego nie planowaliśmy. Wszystko wyszło intuicyjnie. Myślę, że „Nádúr” to suma wszystkich naszych płyt. Pokazuje wszystkie nasze oblicza i doświadczenia. Jest esencją Clannad.
MM: Rozumiem, że po zakończeniu trasy z okazji 50-lecia zespołu, wszyscy skupicie się na działalności solowej?
MB: Tak, ta trasa to będzie zwieńczenie działalności Clannad. Ludzie myślą, że za jakiś czas się rozmyślimy i wrócimy do działalności zespołowej, ale tak nie będzie. Jeśli spojrzysz na całą naszą działalność, uświadomisz sobie, że gdy podejmowaliśmy jakąś decyzję, to zawsze się jej trzymaliśmy. Tak samo podeszliśmy do tej trasy. Clannad działa demokratycznie. Jest z tym związane więcej stresu… Dlatego wszyscy mamy solowe projekty, w których sami odpowiadamy za muzykę. Ja też cały czas jestem aktywna. Teraz w związku z koronawirusem postanowiłam zacząć tworzyć nową płytę. Poza tym uwielbiam malować, więc tej aktywności również zamierzam się poświęcić.
MM: Tytułem puenty chciałem Cię zapytać, co znajduje się za tym jeziorem i górą, które znajdują na okładce “In The Lifetime”?
MB: Zdjęcie na okładce to nasze pożegnanie. To metafora. Odpływamy i nie wiemy, co będzie dalej. To zdjęcie z naszego rodzinnego Donegal, a ta góra to Errigal. Pokazuje skąd przybyliśmy i dokąd zmierzamy. Myślę, że trafniej się tego ująć nie dało.
MM: Dziękuję za rozmowę.
Foto: Anton Corbijn
Clannad w Polsce:
05-06/05/2021 - Kraków, Studio
07-08/05/2021 - Warszawa, Stodoła
Pełnowymiarowy debiut Marii Somerville w barwach 4AD dobrze przywołuje ducha nagrań z jakich ta kultowa wytwórnia zasłynęła ponad 40 lat temu.
Tradycyjnie po kilku (długich) latach przerwy powrócił projekt Music Inspired By. Tym razem przywołując klimat świata Słowian.
Lider warszawskiej grupy Amarok Michał Wojtas zaprezentował debiutancką solową płytę "Lore".
Przerwa w aktywnościach spowodowana lockdownem, zdaje się nie dotykać Mariusza Dudy, który po wydanej już w tym roku płycie „Lockdown Spaces”, powrócił do swego głównego solowego projektu, czyli Lunatic Soul. Właśnie ukazała się siódma płyta zatytułowana „Through Shaded Woods” w ramach wyjątkowego cyklu życia i śmierci, którego obraz zaczyna się dopełniać. O szczegółach tego wydawnictwa i złożoności procesu jaki zachodzi w świecie LS, artysta opowiedział nam w długiej rozmowie.
Lisa Hannigan wypłynęła na szersze wody w 2006 roku, kiedy zaśpiewała na płycie „9” Damiena Rice’a. Dziś tworzy głównie jako artystka solowa. W sierpniu ukazał się jej nowy album „At Swim”. Kilka dni temu supportowała Agnes Obel na koncertach w Polsce, a przed występem w warszawskiej „Stodole” okazję porozmawiać z nią porozmawiać miał nasz reprezentant Maciej Majewski.
W związku z wyprzedaniem warszawskiego koncertu Clannad, który odbędzie się 27 kwietnia, organizatorzy dołożyli jeszcze jeden występ w klubie Stodoła, który odbędzie się 12 maja.
Irlandzka grupa wyruszy w przyszłym roku w pożegnalną trasę i w jej ramach wystąpi w Warszawie oraz Krakowie.
13 marca 2020 roku, dzięki BMG ukaże się specjalne wydawnictwo "In A Lifetime", podsumowujące karierę grupy Clannad.
Już tylko 16 dni zostało do pierwszego polskiego koncertu Schillera, który odbędzie się w warszawskiej Progresji.