Atrocious Filth

Andrzej ChoromańskiArek Lerch
Tylko artyści, którzy przekraczają granice własnego komfortu mogą stworzyć dzieła wyjątkowe – rozmowa z gitarzystą Andrzejem Choromańskim z zespołu Atrocious Filth.

Czy Atrocious Filth pozostanie jedynie ciekawostką zapisaną w dość rozciągniętej historii nie śmiem domniemywać, bo zbyt subiektywnie oceniam powrót zespołu. Z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć, że debiut AF pochodzi z zupełnie innej epoki – album „100% Jesus” ukazał się na kasecie w 1994 roku i był swoistą ciekawostką na metalowym rynku, choć z taką muzyką łączyły go jedynie persony (basista Shambo i nieżyjący już perkusista Krzysztof „Doc” Raczkowski z zespołu Vader). Debiut odwoływał się głównie do sceny industrialnej, w szczególności do nowojorskiego SWANS i jako taki pozostaje perełką niezależnej sceny lat 90. Fakt, że dzisiaj, 27 lat po debiucie, możemy wysłuchać drugiej (nie liczę ep-ki „Moans” z 2016 roku) płyty długogrającej AF jest pewnym kuriozum, szczególnie, że takie powroty zazwyczaj są sentymentalnymi i średnio udanymi próbami wskrzeszenia dawnej świetności. Na szczęście, AF startuje z pozycji w sumie wygodnej, bo czeka na nich garstka fanów i to nie tych wspominających debiut a raczej maniaków muzyki poszukującej i piekielnie ambitnej w założeniu. Słuchanie „OVV” to wyzwanie intelektualne, bo z jednej strony musimy dostosować się do nieszablonowych zagrywek, nieprzewidywalnych aranżacji, zaś z drugiej możemy poszukiwać wśród tych dźwięków odwołań zarówno do historii muzycznego, poszukującego, krajowego undergroundu, jak i wychwytywać wątki, którymi zespół ucieka przed jakimkolwiek zaszufladkowaniem. W każdym razie jest to fascynująca lektura, którą próbuje nam przybliżyć jeden z filarów zespołu.

- Z moich obserwacji wynika, że artyści, dziennikarze, ogólnie twórcy niezależni, dzielą się na tych działających "pomimo", oraz tych co robią swoje równie dobrze i równie niezależnie, ale biorą pod uwagę aspekt finansów itp. Do którego grona się zaliczasz?

- Zdecydowanie do tego pierwszego. Kompletnie nie myślę o finansach w odniesieniu do sztuki i tworzenia. Mam to szczęście, że mogę sobie pozwolić na taki komfort. Żyję z czegoś innego, dlatego w przypadku sztuki, muzyki skupiam się jedynie na aspekcie artystycznym. Oczywiście, w granicach własnych możliwości.

Skoro tak: jak określisz to co robisz w aspekcie związanym z muzyką? Czy jest to forma misji, próby przedstawienia ludziom ambitnej, niekoniecznie łatwej sztuki? A może jeszcze coś innego?

Fundamentalna potrzeba tworzenia, bez kalkulacji i zastanawiania się czy warto, czy to ma sens, czy ktoś tego posłucha, itd. Jedynie tyle i aż tyle!

Taka postawa znana chociażby ze sceny hardcore, zawsze wiąże się z brakiem kompromisów, choć z drugiej strony w naszym dorosłym życiu trudno tych kompromisów unikać. Masz jakiś patent na omijanie mielizn czy raczej przyjmujesz życie z całym dobrostanem?

- Dorosłe życie pokazało mi wielokrotnie, że kompromisy są zawsze i to w każdym aspekcie naszego życia, także codziennego. Zatem masz rację, że nie da się ich uniknąć. Specjalnego patentu też nie mam, wpadam w te mielizny, jak to nazywasz, miewam momenty zwątpienia, przesilenia, znudzenia, ale jak do tej pory udaje się je przezwyciężyć, przeczekać, gdyż potrzeba tworzenia, o której wspominam, jak na razie jest silniejsza od tych wszystkich niedogodności. A jak już coś się z tej "walki" urodzi to dodaje energii do kolejnych działań. Dopóki ten bilans jest dodatni, finalnie osiągamy wymarzony cel. Może się jednak zdarzyć - co biorę zawsze pod uwagę - że suma smutków będzie większa i nie starczy mi sił na kolejne działania. To zawsze jest bilans…

Które momenty były szczytowe? Możesz takowe wspomnieć? Oczywiście, pomijam nową płytę AF bo o tym będzie za chwilę...

- W naszym przypadku było ich na prawdę wiele, nawet nie sposób wymienić wszystkich. Niemniej, główna trudność wynikała z braku stabilnego składu zespołu, ciągłych fluktuacji ludzi przetaczających się przez zespół a tym samym parokrotnych startów od zera. Reszta to tematy poboczne, ważne, niemniej poboczne.

A szczyty - takie, kiedy myślałeś, że właśnie, właśnie się udało i będzie coś więcej, większy sukces, umożliwiający działanie na szerszą skalę?

- W 2018, kiedy zagraliśmy po wielu latach koncert, nazwijmy go "powrotny" i kiedy byłem pewien, że wreszcie ustabilizował się skład ludzi, którzy chcą tego samego, są zaangażowani, itd. Przygotowywaliśmy się do tego koncertu bardzo długo i bardzo intensywnie a kiedy go zagraliśmy - dodam, że wypadł bardzo dobrze - poczułem ten szczyt. Poczułem, że jestem, jesteśmy w miejscu, o którym tak długo marzyłem. Niestety, ten stan trwał bardzo krótko...

Powrotna ep-ka „Moans” (2016) dawała nadzieję na coś więcej, jednak  po raz kolejny zapadliście się pod ziemię... Z czego wynikała ta kilkuletnia hibernacja?

- Poruszamy się wobec tych samych problemów co wszystkie tego typu przedsięwzięcia, czyli proza życia, na którą składają się rodzina, praca, notoryczny brak czasu, walka o byt, ale także przegrzanie "organizmu" jako efekt zbyt intensywnych przygotowań do naszego powrotu, w tym wspomnianego koncertu. Najzwyczajniej na świecie nie wytrzymaliśmy ze sobą. Zbyt dużo kontrastów wystąpiło pomiędzy nami, ludźmi, inne oczekiwania, inny próg poświęcenia, inne możliwości każdego z nas oraz inne priorytety nie pozwoliły na kontynuowanie obranej drogi. Inni słowy, wracając do jednego z poprzednich pytań, u niektórych z nas bilans był ujemny.

AF jest z mojego punktu widzenia pomostem między latami 90. a współczesnością.  Zastanawiam, czy nie uwiera was "kultowość" „100% Jesus”? Ten materiał z biegiem lat nabrał kolorytu i znaczenia... Jak z dzisiejszego punktu widzenia oceniasz ten materiał?

- Uwiera i to coraz bardziej. Powiedzmy sobie szczerze, że AF z tamtego okresu to młodzi chłopcy a AF dzisiaj to dojrzali mężczyźni. Jestem dumny, że mogłem w tym uczestniczyć na tamtym etapie, ale dojrzałość artystyczną osiągnąłem wiele lat po zdarzeniu jakim było „100% Jesus”. To z kolei oznacza, że zarówno „MOANS” jak i „OVV” są zupełnie innymi dziełami. W mojej ocenie znacząco bardziej dojrzałymi i po prostu lepszymi. Tymczasem większość odbiorców postrzega nas przez wspomnianą "kultowość" pierwotnego materiału. Ten materiał, który jest niby "kultowy", z racji wysługi lat nie przetrwał w mojej ocenie próby czasu, głównie pod względem brzmieniowym. Skupianie się na nim dzisiaj nic nie wnosi a tym samym odwraca uwagę od tego co się dzieje obecnie, co jak wspomniałem, uważam za zdecydowanie lepsze. Druga rzecz, która mnie uwiera to łatka "byłych członków Vadera". szanuję Vader, znam Petera, grał z nami Docent na „100% Jesus”, ale to jedyne co łączy AF z Vader, czyli personalia. Pod względem twórczości to zawsze były oddzielne byty, tymczasem w prawie każdej recenzji słyszę o ludziach z Vader, itd. Atrocious Filth zawsze był zespołem niezależnym twórczo od Vader. Dzisiaj nie mamy z Vader nic wspólnego. Ta etykieta sprowadza nas jednak do tego nurtu oraz "pozycjonuje" w postrzeganiu tego co robimy, naszej twórczości. Wspominam o tym, bo obie te etykiety kultowości „100% Jesus" oraz "ludzi z Vadera" wywodzą się właśnie z pierwotnego okresu, z lat 90.  i kompletnie nie pomagają w tym co robimy obecnie a wręcz przeszkadzają.


Oczywiście, z łatką "gości z Vader" się zgadzam. Tzn. z tym, że może drażnić, ale chcąc nie chcąc, muszę zapytać o Leszka (Shambo). I nie dlatego że był w zespole na V, ale dlatego, że w tamtym okresie był najbarwniejszą postacią wśród metalowców, jego look zawsze mnie uwodził a nonszalancja na scenie wystawała ponad tzw. metalowy beton. Potem zniknął, teraz znowu powstał jak Feniks z popiołów…

- Shambo zawsze był nietuzinkową postacią i w przeciwieństwie do tego co niektórzy piszą lub mówią, wpierw był wokalistą w AF a później basistą w Vader. Wspominam o tym w rozwinięciu powyższej wypowiedzi, gdyż wiele osób uważa, że było na odwrót, stąd min. omawiana łatka. Po odejściu z Vader zniknął na wiele lat w odmętach nałogu, jak się później okazało. Na szczęście, powrócił do świata żywych i kiedy dowiedział się, że reaktywowałem zespół, zgłosił się z pytaniem czy może do niego dołączyć. Nie obyło się to bez problemów (nie wszyscy chcieli tego powrotu), ale ja bardzo chciałem znów grać i tworzyć z Leszkiem. Tak też się stało, a jak później się okazało, zostaliśmy tylko we dwóch i we dwóch zbudowaliśmy solidny fundament pod „OVV”. Innymi słowy, „OVV” jest dialogiem pomiędzy nami, który uzupełnili później pozostali koledzy, goście a także, co ma duże znaczenie, Bartek Kuźniak, czyli nasz producent.

Zanim o produkcji to jeszcze legendarny Gerard Niemczyk (perkusja). A jak Gerard Niemczyk to oczywiście... nie, nie, nie Holy Death tylko... 3Metry!

Po rozpadzie składu na początku 2018 roku (zaraz po koncercie na festiwalu Szymona Czecha) zamknęliśmy się z Shambem we dwóch w sali i w ciągu 6-7 miesięcy stworzyliśmy materiał na „OVV”. Stworzyliśmy jako aranż gitary i basu, brakowało aranży perkusyjnych. Kolejnych kilkanaście miesięcy zajęło nam szukanie perkusisty, który zrozumie o co nam chodzi. Mimo kilku prób z różnymi pałkerami, nie udało się znaleźć odpowiedniego. Z pomocą przyszedł Bartek Kuźniak, który grał kiedyś z Gerardem właśnie we wspomnianym składzie 3Metry, ale także innych zespołach. Jak się okazało, Gerard udzielał się sesyjnie i wielokrotnie współpracował z Bartkiem podczas jego najróżniejszych produkcji. Zadzwoniłem do niego, porozmawialiśmy, nakreśliłem kontekst tego co chcemy zrobić i zapytałem, czy się podejmie. Odpowiedział, że tak, więc wysłałem pierwsze dwa utwory i za kilka dni, kiedy otrzymałem aranże, wiedziałem, że to TEN człowiek. Tak potoczyła się dalsza współpraca, która z czasem przeistoczyła się z znajomość i koleżeństwo. Gerard włożył w ten materiał sporą część siebie i dlatego nie traktuję tego jako zlecenie czysto sesyjne. Stał się cząstką tej produkcji, poprzez swoje wspaniałe aranże wyniósł „OVV” na inny poziom. Poczułem się jak kiedyś, jak z Docentem... Wspaniała przygoda, która, mam nadzieję, będzie trwała…

Nowa płyta - zanim będzie o muzyce - intryguje minimalistycznym designem (okładka!), oraz dziwnymi tytułami. Jest szansa na kilka słów wyjaśnienia tego konceptu?

- Minimalizm to moje drugie imię. Uwielbiam, choć nie mieliśmy od początku takiego założenia. Konspekt ewoluował w trackie pracy twórczej, sesji nagraniowej oraz podczas samej produkcji. Punktem wyjścia był pomysł Bartka Kuźniaka, żeby emanować afirmacją życia oraz głębokim uczuciem do tego co robimy, czyli tworzeniem muzyki. Chcieliśmy też, aby teksty przyjęły inny wymiar niż zwykle się to dzieje, żeby były bardziej niedopowiedzianymi sloganami, ale jednak coś mówiły. Powstał pomysł, że skoro jest siedem utworów, to w każdym z nich będzie siedem słów, najlepiej zaczynających się na tą samą literę. Z takimi wytycznymi zmierzył się Tomasz Jungi Bardega, czyli nasz wokalista i to on finalnie zaproponował, żeby nazwy poszczególnych utworów zaczynały się od litery słów zawartych w każdym z nich. Ponieważ lubię minimalizm i koledzy też, przyjęliśmy tą propozycję. Co do okładki, sprawa wyglądała podobnie. Tu znów punktem wyjścia była propozycja Bartka, żeby zwrócić uwagę na pewną francuską artystkę, której kreska bardzo mu się podobała. Obejrzałem jej prace na Instagramie i też mnie mocno urzekły. Skontaktowałem się z Maelle Cadoret, bo o niej mowa, zapytałem, czy podjęłaby się wykonania grafiki na okładkę, stworzenia nowego logo zespołu i tytułu płyty, ogólnie całości grafik. Odpowiedziała, że tak i efektem tej współpracy jest to co możesz oglądać na „OVV”.

Ciekawym aspektem jest fakt, że AF na "OVV" to twór całkowicie indywidualny, przez co jakiekolwiek odniesienia czy porównania do debiutu tracą sens. Stworzyliście nową jakość; pozostaje pytanie: liczycie na tych "sentymentalnych" słuchaczy czy na tych poszukujących?

- Zdecydowanie na tych drugich, choć chyba nie mamy wielkich oczekiwań. Cieszymy się z każdej interakcji z potencjalnym odbiorcą, kimkolwiek jest…

Dziennikarze bronią się przed słowami "trudna muzyka" czy eksperyment, ale sam fakt, że o tym wspominają sugeruje, że właśnie tak może „OVV” być odbierany. Szczególnie w czasach dość pobieżnej konsumpcji. A wasza płyta wymaga czasu, uwagi i cierpliwości, bo dzięki temu odkrywamy jej wielkość...

- Jestem chyba złym adresatem tego pytania, gdyż zawsze miałem problemy z definicją słowa "normalność" czy "trudność", czymkolwiek jest. Dla mnie nie jest to trudna muzyka, wręcz przeciwnie - odbieram ją jako melodyjną i zbyt oczywistą jak na nas, ale taka wyszła i w żaden sposób tego hamowaliśmy lub jakkolwiek wpływaliśmy. Niemniej, taka etykieta pojawia się w recenzjach i pytaniach do wywiadów. Zastanawiam się właśnie, czy nie jest to kolejna etykieta jaką przypięli nam ludzie, jaka towarzyszy AF w zasadzie od początku? Sprawa druga, co muszę przyznać - ja jednak mam pewien odchył od szeroko pojętej "normalności", szczególnie jeśli chodzi o muzykę, wręcz uwielbiam dzieła jak tylko się da powykręcane. Stąd może własną (naszą) twórczość postrzegam jako w miarę "normalną", ale masz rację, skoro ludzie tak to postrzegają, coś w tym musi być. Co do czasu jaki trzeba poświęcić muzyce, nie wiem jak Ty, ale ja najbardziej doceniam płyty, nad którymi musiałem się najdłużej "pochylić", zrozumieć, które uderzały najpóźniej, po kilkunastu wysłuchaniach. Żeby była jasność - miały to „coś” od początku, ale dopiero studiowanie danego dzieła uwalniało jego wyjątkowość. Zatem, jeśli tak odbierasz „OVV”, jest mi niezmiernie miło i bardzo mnie to buduje.

„OVV” wpisuje się w tzw. "nurt straceńczy", czyli płyty w stylu „Weather”, „Chmury nie Było”, czy jedynego dzieła Organoleptic Trio (eksperymentalno - jazzujący zespół perkusisty Wojtka Szymańskiego). Dzieła genialne, ryjące rzeczywistość i zostawiające piętno na ludziach, spotykające się jednak z brakiem uznania komercyjnego. Czy taki stan budzi twoje obawy?

- Znów miło mi się zrobiło… Być wśród takich tytułów… Ale dla mnie nie jest to "nurt straceńczy". Znam i uwielbiam wszystkie te płyty, dla mnie to kamienie milowe polskiej muzyki niezależnej. Osobiście uważam, że „OVV” nie jest aż tak oryginalna jak wymienione pozycje. Komercja natomiast nigdy mnie nie przyciągała, tym samym w ogóle się na tym nie skupiam, czy to co robię osiągnie taki status czy też nie. Zatem, nie mam takich obaw, bo w ogóle o tym nie myślę. Od ukazania się „OVV” minęły prawie dwa miesiące i jak na razie otrzymujemy bardzo przychylne recenzje, wręcz czytamy o "pojawieniu się płyty roku" na samym początku 2021r., poprzez "album wybitny" do "od czasu Chmury… nie było takiego materiału”. Oczywiste jest, że twórcy takie nagłówki sprawiają wielką satysfakcję, ale skromność i zdrowy rozsądek nie pozawalają mi tak tego odbierać. Paradoksalnie, zainteresowanie jest dość znaczne, odtworzeń dużo (jak na nas), co troszeczkę sugeruje, że jednak nie jest to aż tak trudny materiał. Wracając do istoty pytania: my jako twórcy już mamy pełną satysfakcję i zadowolenie z tego co nas spotkało: niewyobrażalnie dobrego przyjęcia, głównie przez ludzi, z których zdaniem bardzo się liczymy, w tym muzyków i artystów. Wiesz, twórczość Stanisława Lema też jest trudna i skomplikowana a jednak dotarł z nią do tak wielu czytelników na całym świecie. Czemu? Bo tworzył tylko to z czego sam był dumny i zadowolony. Tylko artyści, którzy przekraczają granice własnego komfortu mogą stworzyć dzieła wyjątkowe. Tylko tacy artyści, którzy nie oglądają się na innych i mierzą się sami ze sobą, mogą coś wnieść do kultury. Prawdziwej kultury przez duże „K”. Jeśli tak jest odbierana „OVV”, a kilka recenzji na to wskazuje, to czy można czuć się bardziej spełnionym jako artysta nawet jeśli ogół tego nie rozumie?

Słuchając tej płyty zastanawiam się nad jej konstruowaniem, bo w sposobie prowadzenia kompozycji wyraźnie zaznacza się trans. Oczywiście, wokół jest dużo smaczków, produkcyjnej ekwilibrystyki, ale trzon to miarowy, zapętlony i hipnotyczny trans.

- Jeśli miałbym wymienić jeden element naszej twórczości, który ją charakteryzuje, to właśnie jej transowość. Element, który łączy trzy wydawnictwa AF. Nie mieliśmy jednak takich założeń czy wytycznych tworząc ten materiał. On wypłynął z głębi nas, bardzo naturalnie. Tacy jesteśmy. Ponoć to bardzo warmińskie… Bagna mają w sobie pewien element transowości.

Muszę posłuchać „OVV”, kiedy będę w lasach szczycieńskich... A wracając do AF, czy dzisiaj to zespół, który szykuje się do promocji koncertowej (jeśli takowe będą), a jeśli tak, to czy liczycie na coś więcej niż kilka okazjonalnych sztuk?

- Choć bardzo byśmy chcieli, nie mamy takich planów z prostego powodu i nie chodzi o covid – jest nim logistyka. Jungi na stałe mieszka w Londynie, my z Shambem w Olsztynie, Gerard w Nowym Sączu, Bartek w Częstochowie. Niemniej, jeśli nadarzy się taka możliwość, na pewno z niej skorzystamy, bo uwielbiamy to robić a życie pisze różne scenariusze i może podsunie taki, w którym nabierzemy mocy koncertowej? Jednak na pewno nie będzie to prędko...

Zatem, na sam koniec: spotykasz osobę, która nigdy nie słyszała np. ani Kobonga ani, no właśnie, AF. Jak zareklamujesz jej "OVV"?

- Zadałbym pytanie: czy słyszałeś kiedyś jak brzmi „Miłość”? I od razu sam bym odpowiedział: Jeśli nie, to posłuchaj „OVV” bo to jest moja i kolegów miłość do tego co kochamy w życiu najbardziej. Miłość do muzyki!

- Dziekuję za wywiad. 

Powiązane materiały

"OVV" Atrocious Filth na białym winylu

Płyta grupy Atrocious Filth "OVV" z 2021 roku ukazała się w limitowanym nakładzie na białym winylu.

26.01.2023
Polityka prywatnościWebsite by p3a

Używamy plików cookie

Ta strona używa plików cookie - zarówno własnych, jak i od zewnętrznych dostawców, w celu personalizacji treści i analizy ruchu. Więcej o plikach cookie