Jakub Oślak: Niedługo ukaże się wasz nowy album Still Life. Sam jego tytuł, oraz brzmienie, są bardziej melancholijne, niż dotychczas. Jak oceniasz wpływ Covidu na waszą twórczość i sposób funkcjonowania w ostatnim czasie?
Rob Goodwin: Bardzo trudno w tych czasach, aby Covid i pandemia nie miały wpływu na to, co robisz. To działa w obie strony, może być wpływ negatywny i pozytywny. Wiem, że to mało romantyczne, ale z czysto logistycznego punktu widzenia jest to koszmarny czas; każdy z nas żyje w osobnych miastach, krajach i nie widzieliśmy się z resztą chłopaków przez ostatnie dwa lata, nie mówiąc o nagrywaniu płyty razem. Sam proces tworzenia jej, od koncepcji przez kompozycje po nagrywanie, miksowanie, po tłoczenie, stanowił znacznie większą trudność i wyzwanie, niż w normalnych okolicznościach. I tytuł albumu dobrze to oddaje: życie dla nas zwyczajnie stanęło, jako ludzi i jako muzyków. Gdy pandemia uderzyła, mieliśmy właśnie jechać w trasę. Wszystkie plany wzięły w łeb, a my natychmiast poczuliśmy potrzebę wyrażenia tego, w jakiejś formie, jako twórczą i świadomą przestrogę. Jednakże, ciężko było się do tego odnieść, trudno było złapać perspektywę, gdyż ta sytuacja dotyczy każdego. Nie chcieliśmy pisać dosłownego albumu, o trudnościach w lockdownie; a mimo to, tego się nie da uniknąć i to wszystko tam jest, między słowami: izolacja, strach, panika. Wszyscy je przeżywaliśmy.
JO: Mieszkasz w Dusseldorfie, reszta zespołu stacjonuje w Manchesterze. Czy nagrywanie zdalne to coś, do czego jesteś przyzwyczajony? Czy praca na odległość potrafi mimo wszystko spajać zespół?
RG: To pierwszy album, który nagrywaliśmy całkowicie zdalnie. Za każdym razem, przy poprzednich płytach, spotykaliśmy się w Manchesterze, aby pisać i nagrywać. Nawet te kilka dni wystarczyło nam, aby dobrze się zgrać i spędzić czas produktywnie, na intensywnej pracy, z której powstawało coś dobrego. Tym razem, tak nie było. Była tylko izolacja. Nie było intensywności i wzajemnego inspirowania się. Komponowanie na odległość nie jest dla nas niczym nowym, ale nagrywanie osobno było zupełnie nowym doświadczeniem. Tym bardziej, gdy sam mam dwie lewe ręce do technologii! Nie ogarniam dobrze telefonu, nie mówiąc o podłączeniu sprzętu do nagrywania do komputera i opanowaniu profesjonalnego software’u! Gdy to już mi się wreszcie udało, stwierdziłem z zaskoczeniem, że nagrywanie w domu na swoje zalety i daje wolność, jakiej nie ma w ‘normalnym’ studiu. Można poczuć się o wiele swobodniej, niż pod okiem zawodowców; także sam efekt tych nagrań brzmi ‘mniej studyjnie’ – jest mniej kliniczny, a bardziej swojski, naturalny, bliski.
JO: Twój charakterystyczny, niski głos na Still Life brzmi odrobinę wyżej, inaczej niż zwykle; czy to efekt pracy w warunkach domowych, czy też świadomy wybór i rozwój, wbrew kategoryzacji?
RG: W zespole zawsze mieliśmy jedną zasadę: piosenka i muzyka zawsze stoją na pierwszym miejscu. Nikt z nas nie jest ‘ważniejszy’ i nie ma być bardziej eksponowany, niż reszta. Każdy z nas, chociażby Chris (Christopher Hough) czy Joel (Joel Byrne-McCullough), zawsze ‘nagina’ się do potrzeb danej kompozycji; nawet, jeśli w danym przypadku jego partia jest nudna i wtórna. Jeśli ma być wesoło i skocznie, to będzie, jeśli melancholijnie, to też będzie. I nawet, jeśli nie są to najbardziej technicznie wymagające kompozycje, to za każdym razem staramy się poświęcać im serce i talent, gdyż stawiamy całość ponad indywidualnym elementem. Mój styl wokalny towarzyszy nam od pierwszej płyty (White Water). Tym razem nie chcieliśmy nadawać utworom zbyt poważnego, ponurego wyrazu; chcieliśmy, aby brzmiały lżej i jaśniej, krzepiąco i z większą wrażliwością na wspominane okoliczności. Dla mnie osobiście byłoby łatwiej zaśpiewać je ‘po staremu’ i naturalnie, czyli nisko; ale zależało nam na zmianie tego i lepszym sparowaniu wokalu z fortepianem Freda (Frederik Kindt), eksponowanym w większym stopniu, niż zwykle. Piosenka tego potrzebowała; stąd, mój wyższy niż zazwyczaj wokal.
JO: Wasz zespół pochodzi z Manchesteru, co samo w sobie stanowi niezłą nobilitację i wyzwanie. Czy wasz wielobarwny styl, w jakikolwiek sposób jest refleksją muzycznej historii waszego miasta?
RG: Z kimkolwiek nie rozmawiam, ten temat zawsze wypływa! I większość rozmówców podkreśla, jak mało w nas brzmienia, jakie typowo kojarzymy z Manchesterem. Mimo to, jesteśmy dumni z naszego miasta i nigdy nie kryliśmy inspiracji Manchesterem i jego mieszkańcami. To prawda, że nasze brzmienie nie leży blisko The Smiths czy The Stone Roses, ale z Manchesterem czujemy się związani emocjonalnie, jako ludzie, nie twórcy. Od samego początku, nie chcieliśmy być ‘jeszcze jednym’ zespołem z Manchesteru, tylko woleliśmy przemycać do naszego brzmienia wpływy jazzu, muzyki klasycznej, itp. Manchester daje nam pewność siebie. W tym mieście jest tyle zespołów i muzyków, że po prostu musisz wiedzieć, co robisz, aby móc ‘wyjść do ludzi’. Natomiast samo brzmienie Manchesteru było tym, czego chcieliśmy uniknąć, przy całym szacunku do historii tego miejsca. Było tyle zespołów przed nami, które pracowały na to brzmienie, że nie ma sensu powtarzać to samo.
JO: Wasz styl w ogóle jest trudny do określenia, co jest zaletą dla poszukiwaczy przygód, ale odstrasza preferujących komfort. Czy objęcie takiej drogi było świadome, czy przyszło naturalnie?
RG: Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, ani nie było to efektem ustaleń czy narad. Ten styl był tu przed nami, i dopiero wtedy nas połączył. Fred i ja poznaliśmy się w studiu, przypadkiem, a każdy był tam z innego powodu. Odkryliśmy, że łączy nas zamiłowanie do muzyki klasycznej, filmowej, pełnej sekcji dętych i nietypowych instrumentów. Joel był gitarzystą jazzowym, o podobnym guście, co my. A Chris grał na perkusji w orkiestrze dętej! Na początku byliśmy kompletnie niedopasowani do siebie, jak elementy z różnych zestawów, wyrzutki bez przeznaczenia. To wtedy nasz wspólny styl zaczął kiełkować i to był ten pierwszy magnes. Dopiero później zaczęliśmy poznawać się jako ludzie.
JO: Wasza przerwa w graniu na żywo trwa już dwa lata. Macie w planach trasę. Jak do tego podchodzisz? Niepewność i ostrożność, czy też nie możesz się doczekać, aby wrócić na scenę?
RG: Jako człowiek staram się być ostrożny. Ale jako muzyk, czuję, że czas już wrócić na scenę! Nie spieszyliśmy się z tym, biorąc pod uwagę niepewność sytuacji, ale czuję, że potrzeba nam ‘oddechu życia’, jakim jest scena i granie na żywo. Wspominałem, że nie jestem najlepszy w komputerach; dlatego też nigdy nie zdecydowaliśmy się na koncert on-line, mimo iż wiele osób zachęcało do tego. To pewnie frazes, ale najlepiej czujemy się na scenie, nawet, jeśli mamy grać dla dziesięciu osób! Naprawdę, nie możemy się doczekać i już odliczamy dni do premiery płyty i ruszenia w drogę!
JO: Bardzo dziękuję za rozmowę i trzymam kciuki za pomyślność!
The Slow Show - Warszawa, Hydrozagadka, 18.02.2022: https://www.facebook.com/events/778081829351574/
Foto: PIAS Poland
Brytyjski zespół The Slow Show wystąpi 29 sierpnia w warszawskim klubie Hydrozagadka.