MM: Co robiłeś w trakcie lockdownu?
PS: (śmiech) Przez pierwszy tydzień czułem się dość depresyjnie. Przez resztę czasu głównie malowałem i tworzyłem muzykę. Na szczęście mam studio oraz atelier w moim domu, więc nie musiałem nigdzie wychodzić. Poza tym mam ogród, więc spędzałem w nim dużo czasu.
MM: Pytam, ponieważ troche straciłem rachubę, jeśli chodzi o twoją dyskografię - “Moonlight Love Affair” to twój 16 albo 17 album?
PS: Oj, tak wiele płyt chyba nie nagrałem. To chyba mój 9 album. Ale chyba wiem, co masz na myśli, bo moja dyskografia jest dość wymieszana - niektóre płyty nagrałem w trio, a niektóre z całym zespołem, a jeszcze inne solo. „Moonlight Love Affair” nagrałem sam.
MM: Czy powstał w okresie pandemii?
PS: Niezupełnie.Toraczej trylogia „Voodoo Sonic”, która wyszła jeszcze w 2020 roku jest wydawnictwem ‘pandemicznym’. To zresztą słychać w tamtych nagraniach, bo to dość mroczny i melancholijny materiał. Na „Moonlight Love Affair” odzyskałem pozytywny nastrój. Tytułowy romans to dość energetyczne zjawisko (śmiech). Powoduje bardzo różne, interesujące emocje. Od razu uprzedzę możliwe kolejne pytanie – wdałem się w romans z życiem i zamierzam czerpać z niego garściami. 2 lata temu się rozwiodłem, co też pozwoliło mi wyciągnąć pewne wnioski, zwłaszcza, że było to dość dziwny czas w moim życiu, bo rozwód nałożył się na lockdown. Bycie samemu nie jest niczym nowym dla mnie, natomiast w tym wypadku było wynikiem tych dwóch czynników. Stąd wspomniany wcześniej „Voodoo Sonic”. Nad „Moonlight Love Affair” zacząłem pracować rok temu. Byłem wówczas mocno zmotywowany do działania – malowałem na przemian z tworzeniem nowej muzyki. W ten sposób wróciła mi chęć do życia. To zatem jednocześnie radosny album, ale będący wynikiem dość intymnej refleksji.
MM: Widziałem twoje obrazy. Czy malowanie jest dla ciebie uzupełnieniem twórczej działalności muzycznej?
PS: Nie. Muzyka i malarstwo są jak rodzeństwo. Zacząłem malować dużo wcześniej nim zająłem się muzyką. To było jeszcze, gdy mieszkałem w Berlinie. Muzyka przyszła później. Nigdy też nie chciałem być DJ-ejem, zawsze bardziej interesowało mnie produkowanie muzyki.
MM: Na “Moonlight Love Affair” pojawiło się kilku gości. Począwszy od Maniego Hoffmana. Znalazłem informację, że to francuski wokalista, mający jakieś powiązania z Australią.
PS: To ciekawe, co mówisz, bo Mani rzeczywiście jest Francuzem, ale mieszka na Majorce (śmiech). Poznaliśmy się przez przypadek. Bardzo często poznaje muzyków przez kogoś innego. Ktoś zna kogoś, kto zna jeszcze kogoś innego. I tak też było w tym przypadku. Ktoś mi powiedział, że jest taki gość, który świetnie śpiewa. Spotkaliśmy się i od razu złapaliśmy nić porozumienia. To zabawny i jednocześnie dziwny gość. Miał kilka dużych hitów jakieś 20 lat temu, nagranych razem z The Supermen Lovers. My nagraliśmy razem dwie piosenki „Better Believe” i „Black Bird”. Mani jest profesjonalistą. Zna świetnie branżę i jest wystarczająco zwariowany, by wciąż w niej funkcjonować (śmiech).
MM: A jak było Vallemarie? Wiem, że nie zawsze jest łatwo znaleźć odpowiednią wokalistkę do danego utworu.
PS: Myślę, że przede wszystkim nie ma sensu szukanie wokalistek na siłę. Ja mam to szczęście, że wokaliści właściwie sami mnie znajdują i tak też było z Vallemarie. Zawsze gdy mam gotowy podkład muzyczny i zastanawiam się, kto mógłby w nim zaśpiewać, dostaję pełno propozycji. Mam w czym, a raczej w kim wybierać. Jest sporo wokalistów, którzy potrafią śpiewać poprawnie warsztatowo, natomiast mnie chodzi o coś więcej. O ekspresję, która płynie z wnętrza, z duszy i serca. Tego nie słychać, ale się to czuje. Vallemarie właśnie taka jest – ona śpiewa z głębi siebie i dlatego musiałem „Candy Girl” odrobinę dostosować do jej wokalu.
MM: Nie mogę nie zapytać o udział The Russian Gentlemen Club – nie obawiałeś się umieszczać „AKH Odessa” na płycie w obliczu bieżących wydarzeń?
PS: Absolutnie nie!Utwór "AKH Odessa" z udziałem The Russian Gentlemen Club pojawił się kilka dni przed atakiem Rosji na Ukrainę. Początkowo nie obawiałem się zbytnio jego odbioru, bo nagraliśmy go ponad rok temu, kiedy sytuacja, owszem - była napięta, ale nie aż tak zła jak teraz. Nie muszę Ci chyba mówić, ile gówna w social mediach wylali na mnie ludzie, którzy zobaczyli obok siebie zbitkę słów 'Odessa' i 'Russian'... Jednak tłumaczenie im tego w mediach społecznościowych nie ma sensu, bo na starcie jesteś na straconej pozycji... A najśmieszniejsze jest to, że The Russian Gentlemen Club to zespół mojego przyjaciela Georgija, gdzie oprócz niego jest jeden gość z Ukrainy i dwóch z Mołdawii! Wracając do utworu – to tradycyjna pieśń ukraińska, która powstała zdaje się w latach 30. ubiegłego wieku. Kiedy miałem koncert wiosną ubiegłego roku w Odessie, Georgij zasugerował, żebym zagrał ją na żywo. Zgodziłem się z pewną ostrożnością – to tradycyjna pieśń, więc musiałem ją przearanżować, by pasowało do mojego setu. Zagrałem ją i ludzie oszaleli ze szczęścia! Dwa tygodnie później grałem koncert w Moskwie i też postanowiłem zagrać ten utwór, bo byłem ciekaw reakcji.
MM: Ryzykownie.
PS: Oczywiście, jeśli jesteś artystą, musisz ryzykować. Reakcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania – cały klub śpiewał razem! Pomyślałem – o to chodzi w muzyce – ma łączyć! Mam w dupie politykę, liczą się ludzie. Zdecydowaliśmy się nagrać ten utwór The Russian Gentlemen Club i umieścić go na płycie. Tak się niefortunnie złożyło, że pojawi się w momencie inwazji Rosji na Ukrainę… Wtedy przez myśl mi przyszło, jak Rosjanie zareagują na ten utwór i czy to od nich nie dostanie mi się najbardziej - w końcu to pieśń ku chwale Ukrainy. Okazało się natomiast, że Ukraińcy piszą obecnie Odessa przez jedno ‘s’, a Rosjanie przez dwa. To szczegóły, o których wcześniej nie wiedziałem, bo Georgij dał mi oryginalny tekst! Dziś świat potrafi się zmienić w ciągu dwóch dni. Nie mogę też powiedzieć, że wszyscy Rosjanie są źli, bo grałem wielokrotnie w ich kraju i przyjęli mnie wspaniale. Oczywiście tak samo jest w przypadku Ukrainy. Zależy mi jednak, by być ponad podziałami politycznymi. Chcę łączyć ludzi, zwłaszcza w tym okropnym czasie.
MM: A czy wszyscy goście, którzy pojawili się na płycie nagrywali w twoim studio, czy przesyłali ci swoje partię np. Internetem?
PS: Prawie wszystkich udało mi się zaprosić do siebie do domu i nagrywać w moim studio. Jedynie Anduze dograł swoje partie i posłał mi je siecią, ponieważ mieszka w Atenach. Paradoksem jest to, że to wokalista mojego zespołu, więc tym bardziej nie powinno być problemu z nagraniem bezpośrednim. Spotkamy się jednak głównie na koncertach. Zresztą muszę przyznać, że akurat lockdown nie wpłynął w żaden sposób na mój zespół. Nikt nie odszedł, nikt nic nie zmienił. Przearanżowaliśmy cały zestaw koncertowy, który będziemy grać na trasie. Daliśmy sobie dużo czasu na przygotowanie tej produkcji także pod kątem designu i oświetlenia. W końcu jeśli nie teraz, to kiedy? Na trasie już nie będziemy mieli dużego pola manewru pod tym względem.
MM: Wiem, że pracujesz też nad swoim drugim projektem Stelartronic, który jest bardziej elektroniczny. Zdaje się, że po tych kilku singlach, które dotąd się pojawiły, szykujesz wreszcie całą płytę?
PS: Dokładnie.Ten projekt to moje alter ego. Być może wcześniej go trochę zaniedbałem, dlatego teraz poświęcam mu więcej czasu.
MM: No właśnie, a gdzie dzisiaj jest ci bliżej? Do jazzu, czy do muzyki elektronicznej?
PS: Nie wiem, czy jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. To jak pytanie o to, czy wolę pizzę, czy stek. Czasem mam ochotę na jedno, a czasem na drugie – oba dania uwielbiam tak samo. Z muzyką jest tak samo. Wychowałem się na muzyce elektronicznej, która zawsze była podstawą mojej twórczości. Moje serce jest naznaczone takimi brzmieniami. Ale gdy na przykład siedzę wieczorem przy pełni księżyca przy skrzynce piwa, to nie mam ochoty słuchać ciężkiej elektronicznej muzyki, tylko płynącego jazzu. Wszystko zatem zależy od sytuacji, w której się znajduje i od nastroju, który mam.
MM: Na pewno słyszysz zatem, jak zmieniła się muzyka elektroniczna na przestrzeni lat. Pojawiły się nowe narzędzia, brzmienia i sposoby jej produkcji. Jak je oceniasz?
PS: Zawsze szukam nowych rozwiązań dla mojej muzyki i zawsze jestem ciekaw, co się pojawi. Zresztą wystarczy spojrzeć na twórczość Herbiego Hanckocka, który udowodnił, że nie ma sensu rozdzielać jazzu od elektroniki. Dlatego staram się tego nie robić, bo myślę, że Herbie po prostu by mnie wyśmiał (śmiech). Natomiast to, co naprawdę mnie denerwuje we współczesnej elektronice to fakt, że każdy chce, by jego muzyka była głośna. Brakuje zupełnie dynamiki w piosenkach, przez co jakość, a zarazem wartość brzmienia spada. Dla moich uszu to zbyt wycieńczające. Dlatego szanuje bardzo to, co zrobili Daft Punk na swojej ostatniej płycie, którzy zwolnili tempo bitów, by uwypuklić melodie. Nagrali po prostu analogową dyskotekową płytę, która jest zajebista! Młodzi twórcy zupełnie tego nie rozumieją. Wolą postawić na technologię, niż na jakiekolwiek życie w muzyce. A muzyka musi oddychać.
MM: Dziękuję za rozmowę.
Parov Stelar - Warszawa, Torwar, 21.11.2022. Info: https://bit.ly/3lvwQcp
Foto: oficjalny profil FB Parov Stelar
eden z najbardziej rozpoznawalnych austriackich artystów i ojciec "electro swingu", zagra 21 lutego w warszawskiej Stodole oraz 22 lutego w krakowskim klubie Studio.
"Król electroswingu" zawita 15 marca do warszawskiej hali COS Torwar.
Parov Stelar rozpoczyna część trzecią serii EPek "Voodoo Sonic" od utworu "Tango del Fuego".
30 listopada w warszawskiej hali Torwar wystąpi Parov Stelar czyli projekt austriackiego producenta i muzyka Marcusa Füredera.