Counting Crows

Adam DuritzMaciej Majewski
Kariera amerykańskiej formacji Counting Crows trwa już ponad 3 dekady. Zespół ma na koncie 8 płyt studyjnych i setki zagranych koncertów. Ma status formacji znanej, ale nie zawsze w pełni szanowanej. O tym, a także m.in. o niuansach amerykańskiego przemysłu fonograficznego, opowiedział mi w bardzo długiej rozmowie lider grupy, Adam Duritz. A już 18 września grupa wystąpi na jedynym koncercie w warszawskiej „Stodole”.

MM: Cofnijmy się do roku 1993. Czy to prawda, że zanim podpisaliście kontrakt z Garym Gershem z Geffen, mieliście oferty aż od 8 innych wytwórni?

AD: Tak, mieliśmy propozycję od właściwie każdej znaczącej i dużej wytwórni, jaka wtedy istniała. Wyjątek stanowiły sublabele, czyli np. Sony, która miała pod sobą Epic i Columbię. W tym wypadku ofertę składała Columbia. Zdecydowaliśmy się na Geffen, ponieważ wówczas wydawali mi się modelową wytwórnią, odpowiadającą potrzebom artystów. Mieli w swoich szeregach wielkie gwiazdy, ale oddział DGC miał wiele zespołów niezależnych, które swoją karierę budowały mozolnie w podziemiu. Nirvana była tego najlepszym przykładem. Wydawało się więc, że to idealne miejsce dla nas, zwłaszcza, że nie brzmieliśmy za bardzo jak zespoły, które wtedy pojawiały się w radiu. Uważaliśmy, że DGC może nam pomóc w rozwinięciu skrzydeł.

MM: W tamtym czasie byliście katalogu wytwórni, która miała w swoich szeregach Guns N’ Roses i Aerosmith, ale także Sonic Youth i wspomnianą Nirvanę.

AD: Tak i powiem ci, że w tamtych czasach zwłaszcza DGC wydawał się dość rodzinną firmą. Robiliśmy wspólne imprezy i grille w Los Angeles z muzykami The Posies, Nirvany i Sonic Youth. Było bardzo towarzysko, bo wszyscy trzymaliśmy się razem, ponieważ nikt poza nami nie pochodził z Kalifornii. Bardzo nam to odpowiadało. Poznaliśmy ich wszystkich jeszcze przed wydaniem naszej pierwszej płyty. Mało tego – pierwszym nagraniem, jakie popełniłem, był gościnny udział w coverze „I Wish I Was Your Mother” Mott The Hoople, do którego zaprosiła mnie Mary McKee. Ona też była w DGC. Natomiast nie poznałem wówczas członków Aerosmith, czy Guns N’ Roses – to zdarzyło się wiele lat później (śmiech). W każdym razie w DGC wszyscy trzymaliśmy się razem.

MM: Za sukcesem waszej pierwszej płyty “August And Everything After” poszedł także wynik drugiej “Recovering The Satellites”. W tamtym czasie mogło się wydawać, że za moment podbijecie cały świat swoją muzyką.

AD: To była era, kiedy odnieśliśmy rzeczywiście ogromny sukces komercyjny, natomiast niedługo później ludzie praktycznie przestali kupować płyty.

MM: Tak, to chyba odczuliście już z wydaniem “Hard Candy” w 2002 roku.  Chciałbym się jednak dowiedzieć, czemu cover “Big Yellow Taxi" z repertuaru Joni Mitchell pojawił się jako utwór ukryty na płycie? Z tego co pamiętam – wyszedł wówczas nawet na singlu.

AD: To było już po nagraniu płyty. Nie wszystkim członkom zespołu chciało się nagrywać „Hard Candy” w tym samym czasie. Mając więc do dyspozycji studio, graliśmy i nagrywaliśmy różne rzeczy, w tym właśnie covery. Miałem pomysł, by nagrać hiphopowo-akustyczną wersję „Big Yellow Taxi” – nie tą radiową - raczej bliższą tej, którą gramy teraz na koncertach. Zadzwoniłem więc w pierwszej kolejności do Pharrella, bo byłem wielkim fanem The Neptunes jeszcze długo przed tym, zanim on zaczął działać solowo. Był niesamowitym producentem, dlatego chciałem z nim współpracować. Okazało się jednak, że jest już zbyt zajęty. Potem chcieliśmy zwrócić się do Jimmy’ego Jama i Terry’ego Lewisa, ale nie zdążyliśmy, bo pojechaliśmy na trasę po Europie. Skończyło się na tym, że pojawił się remiks autorstwa Rona Faira, który wyszedł całkiem nieźle. Nie chciałem jednak, by ten utwór był singlem promującym, ani niczym takim – głównie dlatego, że to nie nasza kompozycja. Stąd decyzja, by ukryć go na płycie. Dwa tygodnie po wyjściu „Hard Candy” wytwórnia dała naszą wersję „Big Yellow Taxi” do filmu „Dwa tygodnie na miłość”, co skończyło się oczywiście wydaniem jej na singlu promocyjnym… za wcześnie! Geffen wypuścił utwór, który na płycie jest ukryty! Sam kawałek był wielkim przebojem, natomiast ludzie myśleli, że nie ma go na naszej płycie – pojawił się dopiero na kolejnych wydaniach „Hard Candy”. Nie wyszło z tego nic dobrego dla nikogo…

MM: Może poza aprobatą ze strony autorki – Joni Mitchell.

AD: Tak, Joni ośmieliła nas, by w ogóle wydawać ten numer. Mogła na tym zarobić znacznie więcej, ale dostała jedynie tantiemy z odtworzeń radiowych, bowiem piosenka nie wyszła na nośnikach fizycznych. Joni jednak ogromnie spodobała się nasza pierwotna wersja „Big Yellow Taxi”. Kiedy miksowaliśmy „Hard Candy”, pracowała w drugim końcu studia nad „Travelogue”, czyli swoją płytą z orkiestrą. Steve Lillywhite, który pracował z nami zadzwonił do niej i pewnego popołudnia przyszła do nas. Próbowałem wiać, bo byłem okropnie zawstydzony (śmiech). Złapała mnie jednak, gdy próbowałem się wymknąć tylnym wyjściem, a ona akurat wyprowadzała swojego psa (śmiech). Przyszła do nas, puściliśmy jej naszą wersję i odleciała. Odwdzięczyła się tym samym i zaprosiła nas do posłuchania „Travelogue”. Siedziałem z nią przez 1,5 godziny i usłyszałem całą tę płytę długo przed premierą! Poznaliśmy przy okazji Vince’a Mendozę, który pomógł potem nam przy aranżacji orkiestrowej wersji „August And Everything After”, którą nagraliśmy z Londyńską Orkiestrą Studyjną.

MM: Skoro mowa o piosenkach niewydanych na waszych autorskich płytach – dwa lata później, czyli w 2004 roku zaliczyliście kolejny sukces komercyjny utworem “Accidentally In Love” z drugiej części „Shreka”. Ten utwór poza ścieżką dźwiękową pojawił się tylko na waszej kompilacji największych przebojów „Films About Ghosts (The Best Of...)”. Dlaczego?

AD: Nie mieliśmy w tamtym czasie wydanej płyty. „Hard Candy” było na rynku od 1,5 roku, a my głównie koncertowaliśmy. Pomiędzy trasami zadzwonił do mnie ktoś z Dreamworks i zaprosił do ich studia, gdzie pokazano mi właściwie całą drugą część przygód Shreka oraz przedstawiono część, której jeszcze w filmie nie było. Ludzie z Dreamworks poprosili jednocześnie o piosenkę, którą mogliby w niej umieścić, czyli scenę wspomnień podróży poślubnej Shreka i Fiony. Zgodziłem się, natomiast bardzo ostrożnie podchodzę do propozycji ze świata filmu tego typu. Mało jest bowiem takich obrazów, które opierają się próbie czasu. A jednym z nich jest naprawdę dobrze zrobiony film animowany. Dam Ci przykład: moja babcia widziała „Królewnę Śnieżkę”. Moja mama i ja także. Jeśli będę miał dzieci – one też ją zobaczą, bo to ponadczasowa animacja. Tego typu filmy nie opierają się patynie czasu. Umieszczenie fragmentu muzyki w tego typu filmie, unieśmiertelnia ją. A taka okazja nie zdarza się często, więc w przypadku „Shreka” nie miałem żadnych wątpliwości, by napisać i nagrać „Accidentally In Love”. Poza tym to film zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Przetrwa wszystko i każdą zmianę technologiczną w tworzeniu filmów.


MM: Pomijając płytę koncertową i wspomnianą kompilację największych utworów, wasz kolejny autorski album “Saturday Nights & Sunday Mornings” ukazał się dopiero w 2008 roku. Co było powodem takiej przerwy?

AD: Myślę, że po prostu robiliśmy dużo innych rzeczy. Przez prawie cały czas po wydaniu „Hard Candy” byliśmy w trasie ze wspomnianą przed chwilą jedyną przerwą na „Accidentally In Love”. Nie mieliśmy zbyt wiele wolnego pomiędzy tym. A nie jestem w stanie pisać w trasie, bo komponuje na pianinie, o które nie jest łatwo, gdy codziennie jesteś w innym miejscu. Poza tym mój głos nie regeneruje się tak łatwo. Muszę być praktycznie niemową między koncertami, bo inaczej nie będę w stanie zaśpiewać kolejnego wieczoru. Dlatego muzykę piszę zazwyczaj w domu przy pianinie, gdy nie koncertujemy. Zresztą tamten okres był najgorszym czasem w moim życiu pod względem psychicznym… Kiedy nagrywaliśmy „Saturday Nights & Sunday Mornings”, wydawało mi się, że to koniec Counting Crows. Byłem bardzo niezdrowy. Pogarszał się mój stan psychiczny. Traciłem kontrolę nad wieloma rzeczami i musiałem na jakiś czas pójść do szpitala. I o tym też jest ta płyta – o postradaniu zmysłów. I na szczęście praca nad nią sprawiła, że mój stan przestał się pogarszać. Pierwotnie nie chciałem o tym pisać piosenek, bo wydawało mi się to zbyt gówniane. Na szczęście ta płyta sprawiła, że po raz pierwszy zacząłem rozmawiać o swoich problemach.

MM: Czy skutkiem tych problemów było to, że opuściliście Geffen? „Saturday Nights & Sunday Mornings“ to ostatnia wasza płyta w ich barwach.

AD: Nie, to nie miało związku z Geffen. To cały przemysł muzyczny zaczął się wtedy zmieniać…  

MM: To były czasy, kiedy wytwórnie i sami artyści zaczęli umieszczać muzykę w Internecie już na wielką skalę.

AD: Tak, ale to wynikało także z czegoś innego. Nigdy w historii naszego zespołu nie pracowaliśmy przez dłuższy okres czasu z tymi samymi ludźmi z wytwórni. Przy każdej naszej płycie zmieniała się ekipa zarządzająca. Kiedy skończyliśmy nagrywać „August And Everything After” w DGC nie było już gościa z A&R, z którym współpracowaliśmy. A kiedy pojechaliśmy w trasę, David Geffen odszedł z firmy i założył z Jeffreyem Kaztenbergiem i Stevenem Spielbergiem Dreamworks, o której wspomniałem wcześniej. Kiedy więc wypuszczaliśmy „Recovering The Satellites”, to już była zupełnie inna wytwórnia. Zostali kupieni przez Interscope. Potem na wysokości „Hard Candy” zostali wchłonięci przez Universal Music. Tak więc nigdy przez dwie płyty pod rząd nie pracowaliśmy z tymi samymi ludźmi z wytwórni. Wszystko się zmieniało, a oni nie wiedzieli, co z nami zrobić. Wspomniałeś o tym, że muzyka zaczęła się masowo pojawiać w Internecie – Universal Music miał dość restrykcyjne podejście w wykorzystywaniu sieci do promocji swoich artystów. Nie byli przygotowani do marketingu internetowego. Byli zesrani ze strachu po Napsterze, więc woleli raczej wyprzeć ideę działania w Internecie. Dla nas nie było to korzystne, zwłaszcza, że nigdy nie pasowaliśmy do żadnego formatu radiowego. Nie byliśmy ani metalowi, ani grunge’owi, ani stricte popowi. Stąd promowanie w Internecie postrzegaliśmy jako szansę. Nie mogliśmy jednak namówić Universal Music do podjęcia wspólnych działań w tym zakresie. Dam Ci przykład: graliśmy w Holandii na festiwalu Pinkpop. Lokalne media relacjonowały fragmenty tego festiwalu, natomiast nam zaproponowano pełną transmisję całego naszego koncertu w dużej krajowej telewizji holenderskiej oraz jednej z krajowych stacji radiowych. To była dla nas świetna okazja do zaprezentowania się jeszcze szerszej publiczności. Musieliśmy jednak uzyskać zgodę naszej wytwórni, a oni zapytali: ile wam za to zapłacą? Okazało się w takich przypadkach też mają swoje regulacje… Innym razem graliśmy w „Good Morning America”, a stacja ABC chciała wrzucić naszego singla na swoją główną stronę internetową, który miał tam wisieć przez cały tydzień aż do emisji naszego występu w programie. Darmowa reklama, a tu znów pytanie: ile ABC nam za to zapłacą? Wszystkie te popieprzone regulacje jakie mieli, utrudniały nam funkcjonowanie. Oczywiście domyślam się, że teraz wygląda to inaczej u nich, ale wtedy było koszmarem. Musieliśmy się rozstać i przez moment Counting Crows był zespołem zupełnie niezależnym. Po nagraniu „Somewhere Under Wonderland” nawiązaliśmy współpracę z Capitolem, który wykonał dla nas świetną robotę. Bardzo nam pomagali i pracowało nam się razem doskonale. Okazało się jednak, że są częścią Universalu. I znów wtedy mieliśmy propozycję transmisji z Pinkpop. Nie muszę ci chyba mówić, jak się to skończyło?

MM: Wspomnieliśmy o nagrywaniu coverów. Czy płyta „Underwater Sunshine (Or What We Did On Our Summer Vacation)” z 2012 roku była próbą udowodnienia sobie, że potraficie ciekawie interpretować twórczość innych?

AD: Zawsze uwielbiałem grać covery. Bardzo lubię interpretować muzykę innych artystów. Nagranie płyty z coverami w tamtym momencie było dla mnie swoistym objawieniem. Wspaniale było spojrzeć na twórczość innych, zrozumieć ich sposób pisania muzyki. Jestem pewien, że „Underwater Sunshine (Or What We Did On Our Summer Vacation)” to najmniej jasna i oczywista płyta w naszym dorobku, bo wybraliśmy na nią kompozycje, które nie były popularnymi utworami. Liczył się jednak dla nas fakt, że wszystkie są świetnymi piosenkami. Uwielbiałem nagrywanie tej płyty. Pozwoliło mi to otworzyć się na muzykę takich artystów jak Faces, Fairport Convention, czy Travis. To zmieniło mój sposób pisania, co słychać już na kolejnej płycie „Somewhere Under Wonderland”. Gdyby nie tamto doświadczenie, na pewno nie napisałbym takiego utworu jak „Palisades Park”.

MM: Po 7 latach od wydania „Somewhere Under Wonderland” nagraliście ep-kę „Butter Miracle, Suite One”, która ukazała się w ubiegłym roku. W serwisach streamingowych znalazłem jej wydanie z dodatkowymi wersjami radiowymi każdego z 4 utworów, które się na niej pierwotnie znalazły. Z czego to wynika?

AD: Pomysł był taki, że chcieliśmy, by ludzie słuchali tych utworów w pełnych wersjach. Natomiast w serwisach streamingowych ludzie korzystają z opcji losowania. Mało osób słucha obecnie płyt w całości, wolą zdać się na łaskę sugestii maszyn. Także te dodatkowe wersje są dla tych, którzy nie słuchają naszych piosenek jedna po drugiej, a korzystają z tego, co podpowie im algorytm aplikacji. Wiem, że to głupie, ale tak po prostu jest (śmiech).

MM: Chciałem Cię jeszcze zapytać o to, jak postrzegasz całe zjawisko retromanii, w tym idealizowania lat 90. także pod kątem muzycznym? Jesteście niejako częścią tego zjawiska.

AD: To zawsze miało miejsce. Ludzie zawsze odnoszą się do tego, co było 20, czy 30 lat temu i idealizują ten czas. Łatwiej jest im bowiem przyswajać to, co już znają. Nikt nie chce patrzeć w przyszłość. Świat i ludzie są w gruncie rzeczy dość konserwatywni. Nowe rzeczy zawsze ich przerażają. Kiedy dorastałem, była moda na lata 60. Wszyscy je gloryfikowali, twierdząc, że lata 70. i 80. były do dupy (śmiech). Potem sytuacja się przesunęła i zaczęto gloryfikować głupie i plastikowe lata 80. To miało miejsce jeszcze kilka lat temu! A teraz chwalimy lata 90. To się nigdy nie zmieni. Ludzie zawsze będą idealizować czasy minione.

MM: Zawsze się zastanawiałem, dlaczego Counting Crows nie osiągnął takiego statusu jak chociażby Dave Matthews Band. Nie mam na myśli tylko Stanów Zjednoczonych, ale całego świata. Znam waszą twórczość od prawie 30 lat i wydaje mi się, że spełniacie wszelkie warunki, by być wielkim zespołem.

AD: Ciężkie pytanie… Wydaje mi się, że dla wielu ludzi nasz zespół był żartem przez długi czas. Po wydaniu „August And Everything After” reakcja na nas była dość mocna. Mnóstwo ludzi nie znosiło naszego zespołu. Byliśmy obsmarowywani, zwłaszcza w prasie. Niektóre z naszych najlepszych płyt jak „Recovering The Satellites”, czy „This Desert Life” były całkowicie deprecjonowane. Nie byliśmy wystarczająco „cool” przez długi czas. Były takie okresy, kiedy recenzje naszych koncertów sprowadzały się do informacji na ostatnich stronach gazet, gdzie bardziej zwracano uwagę na to, z kim się akurat spotykam, niż na to, jak i co zagraliśmy! Trudno w takiej sytuacji wybić się w oczach szerokiego grona słuchaczy i to nam się nigdy nie udało. Poza tym nie robiliśmy też specjalnie rzeczy, które miałyby uczynić nas ‘wielkim’ zespołem. Nigdy nie chcieliśmy nagrywać płyt podobnych do poprzednich. Zawsze próbowaliśmy czegoś nowego. Myślę, że ludzie oczekiwali od nas nagrywania kolejnych płyt takich jak „August And Everything After”. A Dave Matthews Band od początku byli bardzo lubianym zespołem. Wyrośli jako grupa jammująca, improwizująca… Trudno mi narzekać na to, co udało nam się osiągnąć z Counting Crows. Nie da się jednoznacznie wyjaśnić, czemu jeden zespół odnosi wielki sukces, a drugi nie. Nam udało się ten sukces osiągnąć i tak na większą skalę, niż 99,9% innych zespołów, ale na pewno nie taki, jak The Rolling Stones, Bruce Springsteen, Pearl Jam, Green Day, którzy zaczynali razem z nami, czy właśnie Dave Matthews Band. Jesteśmy świetnym zespołem i nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale… (chwila ciszy). Myślę, że wielu ludzi nie lubi mnie i odbierają mnie niewłaściwie. Bywam zbyt szczery i dosłowny. Nie wiem… Najtrudniej jest przetrwać pierwsze 5 minut w świecie rock and rolla. Nam się udało, choć nie było to łatwe, a mimo to ludzie potrafili to zdewaluować… Teraz to już odeszło, ale jest za późno, by budować uznanie wśród szerokiej publiczności od początku. Poza tym myślę, że nigdy nie nagraliśmy słabej płyty. Po wydaniu „Hard Candy” powinniśmy mieć już status naprawdę solidnego zespołu w oczach ludzi. Jednak większością naszych płyt gardzono. Kiedy ukazała się „Recovering The Satellites”, była jedną z najpopularniejszych płyt na świecie. Sprzedaliśmy jej 10 milionów egzemplarzy, była numerem 1 w Ameryce, a magazyn „Rolling Stone” nie raczył nawet uczynić z niej wiodącej recenzji. Nie było artykułów o nas, nie było okładkowych wywiadów… Tylko jakieś drobne notki i komentarze. Dopiero po wydaniu „Saturday Nights & Sunday Mornings” pojawił się o nas artykuł w „Rolling Stone” – po 15 latach! Pytasz, czemu nie mamy takiego statusu jak inne wielkie zespoły? Bo nie postrzegano nas w ten sposób. Ludzie nie widzieli nas w takiej roli, pozycji, czy statusie, bo prostu nie lubili Counting Crows. Zresztą ludzie lubią zachowywać ‘odkrycia’ dla siebie. Spodobało im się Counting Crows na początku, a potem okazało się, że muszą dzielić swoją fascynację z kimś, kogo nie cierpią, bo zaczęliśmy trafiać również do innych odbiorców. To powodowało, że ci pierwsi się od nas odwracali i zaczynali nas pojeżdżać… Na szczęście 30 lat później wciąż tu jesteśmy, możemy tworzyć i grać dalej naszą muzykę. W zeszłym roku mieliśmy jeden duży przebój na jednej z rockowych list przebojów w Stanach. Nie ma więc sensu nadmierne narzekanie… Bill Simmons, autor serialu „Music Box” na HBO zaproponował nam niedawno zrobienie dokumentu o Counting Crows, a zwłaszcza o jego początkowej fazie po wydaniu pierwszej płyty. Dla nas to bardzo miła propozycja i na pewno na nią przystaniemy. Być może ludzie inaczej spojrzą na nasz zespół, widząc, z czym się wtedy zmagaliśmy.

MM: W przyszłym miesiącu wystąpicie w Polsce wreszcie z własnym, samodzielnym koncertem. Szykujecie coś specjalnego na tę okazję?

AD: Po pierwsze chciałem wszystkich serdecznie na ten koncert zaprosić. Każdy jest mile widziany! Bardzo lubię występować w nowych miejscach. 30 lat temu nie mogliśmy grać wszędzie tam, gdzie chcieliśmy. Na tej trasie gramy w 3 czy nawet 4 miejscach, w których dotąd nie występowaliśmy. To ekscytujące. Zagramy kilka naszych najważniejszych utworów, ale pojawi się też kilka takich, których się nie spodziewacie. Mam nadzieję – do zobaczenia!

MM: Dziękuję za rozmowę. 

COUNTING CROWS - Warszawa, Stodoła, 18.09.2022. Bilety na www.livenation.pl 

Foto: mat.prasowe Live Nation

Powiązane materiały

Counting Crows

Amerykańska grupa Counting Crows przyjedzie w przyszłym roku do warszawskiego klubu Stodoła i będzie to jej drugi koncert w naszym kraju. Po raz pierwszy zaprezentowała się w 2007 roku na chorzowskim Stadionie Śląskim jako gość The Police. Nasz wysłannik Jakub Oslak miał okazję porozmawiać z liderem zespołu Adamem Duritzem.

25.11.2021
Counting Crows / Warszawa, Stodoła / 18.09.2022

19.09.2022
Counting Crows za miesiąc w Warszawie

Amerykańska grupa Counting Crows zagra 18 września w warszawskiej Stodole. Pierwotnie koncert miał się odbyć 13 marca tego roku.

17.08.2022
Counting Crows zagrają w Warszawie

Amerykańska grupa zaprezentuje się 13 marca 2022 w warszawskiej Stodole.

4.10.2021
Counting Crows wrócą po 7 latach

Istniejąca od 1991 roku amerykańska grupa Counting Crows zapowiedziała premierę pierwszego od 2014 roku wydawnictwa studyjnego.

27.04.2021
Polityka prywatnościWebsite by p3a

Używamy plików cookie

Ta strona używa plików cookie - zarówno własnych, jak i od zewnętrznych dostawców, w celu personalizacji treści i analizy ruchu. Więcej o plikach cookie