Jakub Oślak: Serdeczne gratuluję wydania nowej płyty, Piękny Jest Świat, a także jubileuszu - 35-lecia istnienia 1984! Jak się czujesz z tej podwójnej okazji?
Piotr Liszcz: Dziękuję. Cieszę się przede wszystkim z nowego albumu, gdyż jest on wypadkową 10 lat pracy, które wreszcie udało się dopiąć. Bardzo się cieszę, że mogę grać z moją dawną sekcją rytmiczną: „Pancernym” i „Borysem” (Wojciech Trześniowski i Janusz Gajewski, przyp. red.) Są oni dla mnie brzmieniowym pomostem pomiędzy tamtymi latami, kiedy zaczynaliśmy, a tym, co się dzieje teraz. Udało się także zamknąć pewną klamrę w historii 1984 – wszyscy zainteresowani znają nasze perypetie z wydawaniem płyt. A teraz wszystko udało się zgodnie z planem: pełen profesjonalizm Anteny Krzyku, która wzięła nas pod swoje skrzydła; nie ma lepszej firmy dla tego zespołu w naszym kraju. A co do jubileuszu – nie jestem typem historyka, zbieracza, kronikarza. Co było to było; ale ja wolę być tu i teraz. Najgorsze, co może spotkać artystę, to stracić ostrość widzenia i własną tożsamość. A tym zwykle kończy się nadmierne rozpamiętywanie przeszłości.
JO: Czy to pierwszy taki przypadek w waszej historii, gdy wydanie nowej płyty poszło bez problemów – zaginionych taśm, nieogarniętych wydawców, itp.?
PL: Sama płyta, jako wydawnictwo – tak. Ale przy nagrywaniu oczywiście pojawiły się schody. Najpierw ogłosiliśmy, że wchodzimy do studia, jakieś dwa lata temu. Byliśmy na twórczym gazie, więc nagrywanie poszło szybko. Pomagał nam realizator dźwięku, który podjął się także produkcji. Ale efekty nam się nie spodobały. W dodatku zaczęły się kończyć środki na ciągnięcie tej sesji. Zabraliśmy robocze pliki wave ze studia i nie wiedzieliśmy, co dalej robić. Czas mijał, zaczęły pojawiać się naciski ze strony fanów, oferty pomocy przy dopięciu tej płyty; bo mija 1,5 roku, a tu wciąż nic nie wychodzi. Wreszcie spotkaliśmy się z Arkiem Marczyńskim (Antena Krzyku), który od razu zainteresował się wydaniem tej płyty. Termin premiery jednak przedłużył się najpierw ze względu na problemy ze zdrowiem Arka, a ostatnio na sytuację pandemiczno-polityczną. Ale ostatecznie, udało się.
JO: No właśnie, czy jak następowała eksplozja pandemii na przełomie lutego i marca, nie wrócił na chwilę „stary” koszmar, to fatum, przez które znowu coś może zatrzymać nową płytę?
PL: Oczywiście, że tak. Wszyscy to czuliśmy. To, co się stało z ekologią, ze światem, z polityką, musiało w końcu nastąpić, musiało do tego dojść. Tylko, że nikt się nie spodziewał, że ten wirus podziała na nas aż tak socjotechnicznie i że będzie tak „wykorzystany”. Nie chcę siać teorii spiskowych, że on nie istnieje, że to jedna wielka bzdura... To się naprawdę dzieje, a my tego tak naprawdę nie znamy, chociaż borykamy się bardziej z tym wpływem społecznym. Mieliśmy już takie „grypy”, sam byłem chory na SARS i myślałem, że to już koniec. Zupełnie nie dziwię się, że osoby starsze z tym sobie nie radzą. I my, jako społeczeństwo, od tamtej pory nadal sobie z nie radzimy z takimi sytuacjami. Ta obecna epidemia pokazuje, jak zestresowane jest społeczeństwo. Co w głowie, to w ciele.
JO: Pandemia mocno uderzyła w branżę koncertową na całym świecie. Ale, paradoksalnie, może to dobry czas na wydanie płyty? Ludzie siedzą w domach, ale wciąż chcą słuchać muzyki…?
PL: Człowiek jest przede wszystkim społeczną istotą. Należymy do ekosystemu, jesteśmy jego bardzo ważną częścią. Czujemy to, gdy natura zmienia się razem z nami. Jak wszyscy byli pozamykani w domach, nagle przyroda ożyła, a niebo znowu było piękne i czyste. A teraz znowu ruszyła cywilizacja. Co do rynku muzycznego – nie mam pojęcia, co się dalej stanie. Ta energia, która na żywo wytwarza się pomiędzy ludźmi jest niezastąpiona. Nie można jej przenieść on-line. I niestety nie mam zbyt dobrych rokowań w głowie, a spekulacje i analizy dziennikarzy zagranicznych odnośnie najbliższej przyszłości są wręcz załamujące. Jak to człowiek czyta, dopuszcza masochizmu wewnętrznego. A dlaczego teraz się tak dobrze płyty sprzedają? Bo można je dotknąć. Bo nadal są nośnikiem świata nie-wirtualnego; bierzesz ją do ręki, możesz poczytać teksty, to są bardzo proste mechanizmy w każdym człowieku. Wcale nie dziwię się, że właśnie teraz płyty są bardziej docenianie i mam nadzieję, że tak pozostanie i podobnie stanie się np. z książką. Świat generalnie dąży do tego, aby każdy był taki sam, jadł to samo, itd. Ale masa ludzi się na to nie godzi, chce się rozwijać i cały czas żyć z kulturą.
JO: Jak zawiązała się wasza współpraca z Krzysztofem Sadowskim (Dance Like Dynamite) w roli producenta tego krążka, a także „szóstego członka” zespołu, grającego na wszystkim w studiu?
PL: Z Sado znaliśmy się wyłącznie korespondencyjnie, nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się osobiście. Byłem już z nim w kontakcie, gdy nastąpiły nasze uzgodnienia z Anteną Krzyku. Znałem jego dokonania i podobało mi się jego nowoczesne myślenie o muzyce; i to on zaproponował nam współpracę, dokończenie tej płyty, pełną produkcję nowego materiału. Było to dla mnie spore zaskoczenie, ale czułem w tym jego serce i wielką otwartość; a że to był właściwy kierunek tylko potwierdził wstępny mix „Ostatniego Pilota Wimany”, jaki otrzymaliśmy. Świetnie się dogadywaliśmy, spędziliśmy mnóstwo godzin na wymianie myśli, dałem Krzyśkowi zupełnie wolną rękę, jeśli chodzi o „ozdobniki” studyjne. Ale w tej swojej wolności udało mu się zachować niesamowitą skromność.
Duża w tym także zasługa realizatora dźwięku, Wojtka Noskowiaka, który dobrze poczuł nasze brzmienie i potrafił je wyciągnąć przy masteringu. Ten duet studyjny jest równie odpowiedzialny za sukces tej płyty, co zespół. W ogóle cała ta płyta, to czas takiej „rodzinnej” współpracy, stąd chociażby obecność Piotrka Pawłowskiego w „Aniołach”, oraz Tomka „Snake’a” Kamińskiego w „Cierniu” (obaj także z Dance Like Dynamite). Nastąpiło pomiędzy nami świetne porozumienie, wzajemny szacunek i chyba z tego faktu cieszę się najbardziej. Ja współpracowałem w swoim życiu z niejedną osobą, w niejednym studiu, i mówiąc szczerze, taka historia zdarzyła mi się po raz pierwszy, taka otwarta i bezinteresowna atmosfera. I to na pewno nie jest nasz ostatni wspólny raz.
JO: Piękny Jest Świat – ironiczność tytułu nasuwa się sama, jeszcze przed odpaleniem muzyki. Podwójne dno? Ta poetyckość i enigma, a nie przekaz prosto w twarz, to wasz stały element.
PL: Oczywiście, że podwójne dno. Chociaż wymowa tej płyty, co chciałem zawrzeć w tekstach, nie do końca ma taki dołujący charakter, jaki kojarzymy z 1984. Zawsze chciałem, aby w tym wszystkim było trochę więcej nadziei i ciepła. A jednocześnie wychodzi ona w takim a nie innym czasie i to podwójne dno jest ewidentne, jakby wymarzone dla tego zespołu. 1984 od zawsze je miał i mieć będzie, takie było założenie od samego początku. Chociaż nigdy nie lubiłem dopowiadać sensu swoich słów. Ja ze wszystkich dróg zawsze wybieram drogę środka. Nigdy nie byłem radykalistą w żadnym temacie.
JO: Gdy wracasz pamięcią do początków 1984, co wtedy zdecydowało o Twoim wyborze drogi życia jako muzyka? Czy był to opór i niechęć wobec szarego PRL-u, a może impuls od innych zespołów, które wtedy kiełkowały, stanowiąc jeden z najlepszych rozdziałów naszego rodzimego rocka?
PL: Bardzo trudne pytanie. To był wpływ wielu czynników, ale tym podstawowym była oczywiście miłość do muzyki. Wychowywałem się w domu, gdzie muzyka była cały czas. Szybko dostałem od mamy pierwszą gitarę, miałem wtedy chyba 8 lat. Momentalnie pokochałem ten instrument i chciałem się nauczyć na nim grać. Byłem z nim bardzo zżyty. Zacząłem pisać piosenki, co mi się spodobało i wiedziałem, że znalazłem swoją drogę, chociaż pociągała mnie nauka i miałem marzenie pójść na studia i zostać astrofizykiem. Muzyka pochłonęła jednak cały mój świat. Mój pierwszy poważniejszy występ przyszedł szybko, bo przypadł na ów kultowy Jarocin, rok ’85, a ja miałem niecałe 18 lat. Wtedy nastąpiło we mnie pewne tknięcie. Strasznie ponury czas, nie wspominam go nostalgicznie. Ten boom sztuki, jaki wtedy miał miejsce był oczywiście niebywały, za to kraj i ówczesna polityka to było coś okropnego. Coś takiego jak teraz, tylko zupełnie odarte ze skóry.
JO: Czy ta mityczna „komuna”, którą tak lubimy rzucać, jako hasłem, symbolem – ma jakiekolwiek realne przełożenie na to, co się dzisiaj dzieje, czy jest to zupełna dysproporcja?
PL: Tym hasłem często rzucają ludzie, którzy nie mają o czasach komuny zielonego pojęcia. To się tyczy obu stron, tych, co rzucają i tych, co to przyjmują i odrzucają z powrotem. Niewiedza to chyba najgorsza trucizna. Ten cały chaos wynika z niewiedzy. Nikt nie wie, co się stanie, a mimo to wprowadza niepotwierdzone informacje, których codziennie widzę tysiące. I ten chaos informacyjny ma na nas realny wpływ. A czym się różnią te czasy? System nigdy nie był dobry, taki czy inny, polityka świata jest okropna, służy wyłącznie kaście, która chce zarobić kasę na wyzysku szarego człowieka; w jednym kraju odbywa się to moralniej, a w drugim mniej. Nam przytrafiła się taka rzeczywistość, więc musimy w niej żyć i sobie radzić. Dawniej mieliśmy możliwość ucieczki, wyjazdu za granicę, zbudowania życia na nowo w innym kraju, a teraz nawet to jest ograniczone, bo pandemia dotyczy całego świata. Nie wiem, kiedy to wszystko wróci do normy, ale wątpię, czy świat jeszcze będzie wyglądał, tak jak wcześniej. I jeszcze jedna różnica – wtedy nie było tego obiegu informacji, co teraz. Społeczeństwo jest przeinformowane – kłamstwem, bzdurami, kretynizmami – a wszelkie perły są rzucane w pierwszej kolejności przed wieprze. Ja z biegiem czasu się na to uodporniłem, ale wciąż widzę działanie tego mrowia, ludzi zupełnie niezorganizowanych, a którzy chcą zorganizować nas.
JO: Czy zatem, jak pisał Orwell – w „Roku 1984”, a jakże – ignorancja jest błogosławieństwem?
PL: Orwell miał absolutnie rację, jak każdy wizjoner, który dzieli się z nami swoją wizją świata. To przecież oni, historycy i wizjonerzy, dają nam tą prawdę o świecie. I on to pisał na bazie swojego czasu i doświadczeń, a przecież natura ludzka przez tysiąclecia niezbyt się zmieniła. Zmieniła się tylko nasza ilość – 8 miliardów, z których większość ma dostęp do tego samego źródła informacji, więc łatwo jest tą ogromną masą manipulować, jeśli oczywiście ma się ku temu środki. Ten piękny mit Internetu, który panował w latach 80 i 90-tych, kiedy to wszystko startowało, bezpowrotnie minął. Internet stał się naszą drugą rzeczywistością, albo po prostu rzeczywistością. Ciężko jest je czasem odróżnić, albo wręcz się nie da. Chyba właśnie przed czymś takim chciał nas Orwell ostrzec. Ale nawet on nie przewidział, że technologia rozwinie się do tego stopnia. Myśleliśmy o wyprawach w kosmos, zdobywaniu gwiazd i planet i niesieniu ze sobą słowa miłości; a tymczasem, siedzimy w tych małych puszkach, pozamykani w układach scalonych i staramy się z tym radzić. Nie mamy innego wyjścia.
JO: Czy „złe czasy” sprzyjają inspiracji artystycznej, jak często się uważa?
PL: Innymi słowy, czy artysta głodny jest bardziej płodny? (śmiech) Do mnie się to raczej nie odnosi. Weźmy taki „Cierń” z nowej płyty. Czas pandemiczny – możemy znaleźć w tym tekście sporo odniesień. Tymczasem ja napisałem to 10 lat temu. Już wtedy czułem to ciśnienie i od tamtej pory nic się nie zmieniło. Po prostu system zacieśnił pazury, ale był tu cały czas. Do tego ta ignorancja, o której mówiliśmy, to ona do tego doprowadziła. Te zmiany były na świecie widoczne cały czas, a co robiła z tym społeczność? Ignorowała wszystko. Panował ciągły konformizm i etos ‘im więcej mam, tym jestem lepszy’, i wszyscy mieli to gdzieś, a tu nagle jakaś pandemia się pojawiła. Jak tysiące osób umiera w Polsce codziennie na raka, to nikt o tym nie mówi; przecież ludzi nie leczy się tylko z wybranych chorób, o których jest aktualnie głośno. To jakaś paranoja.
JO: Wracając do nowej płyty, wspomniałeś o „Cierniu”, który powstał 10 lat temu. A pozostały materiał? Czy to także starzy mieszkańcy szuflady, czy też zupełne nowości?
PL: Płyta zupełnie nie jest chronologiczna, kolejność utworów to także rola Krzyśka Sadowskiego. De facto, połowa tego krążka to artefakty, a druga to zupełnie nowości. „Autostrady” są takim premierowym kawałkiem, podobnie „Pilot Wimany”. „Anioły” miały swój pierwowzór, ale to nigdy nie były skończone piosenki. To były szkice, które układałem w domu, cały czas z myślą o 1984, a które lądowały w szufladzie. I gdy spotkałem chłopaków, z którymi od 6 lat gramy w tym obecnym składzie, udało się to pozbierać i przearanżować. To zajęło trochę czasu; myśmy się odnaleźli po 30 latach, dobrze nam się grało, gdyż mieliśmy siebie nawzajem „pod skórą”, ale mimo to wymagało to pracy. To zgranie nowych piosenek zajęło nam 3 lata. Ten album jest ukoronowaniem tego okresu, kiedy graliśmy sporo koncertów, sprawdzając oddźwięk tych piosenek na żywo. Szczególnie dobrze skleiło się to ze starym materiałem, który powrócił do repertuaru właśnie dzięki obecności Wojtka i Jasia, np. „Specjalny Rodzaj Kontrastu” czy „Biała Chorągiewka”. Nawet kilka razy pojawił się na naszych koncertach Romek Rzucidło, nasz pierwotny wokalista i efekt był bardzo pozytywny. To było pełne spektrum zespołu, do tego bardzo rodzinna atmosfera. Bardzo tęsknię za koncertami…
JO: 1984 to jeden z symboli legendy Jarocina, ale zespół ewoluował, brzmieniowo i scenicznie, przechodząc chociażby przez gotyckie Castle Party. Odnoszę wrażenie, że nie masz w sobie sentymentalizmu i nie oglądasz się zbyt często za siebie, idąc cały czas naprzód?
PL: Ani trochę. Artysta, który traktuje siebie poważnie i chce się rozwijać nie może się łapać za ogon i popadać w sentymenty. Ja przez wiele lat dostawałem wyłącznie propozycje reedycji starych materiałów, a nowe płyty, których miałem przygotowanych ze trzy, nie spotykały się z żadnym zainteresowaniem. Nagle teraz jest boom i wielkie zainteresowanie; super, bardzo się cieszę! Ale wcześniej przez 20 lat dobijałem się do różnych drzwi i reakcje były najczęściej takie: teraz się o tym nie śpiewa, teraz się tak nie gra, teraz są inne czasy. Okrutne były lata 90-te i początek 2000, które ten nasz nurt zupełnie pominęły. Wszyscy wspominają Jarocin i „scenę rzeszowską”, ale my w tej chwili w Rzeszowie nic nie znaczymy, nikt tej historii nie pamięta. Oczywiście są starzy znajomi, przyjaciele, grupka dziennikarzy, którzy nas zapraszają, ale wielkiego halo to tu nie ma. Trochę jest to smutne i dla wielu krzywdzące, i dlatego nie przepadam za oglądaniem się za siebie i wspominaniem tamtych lat. To także pozwala nam na rozwój; na każdej płycie 1984 grał trochę inny skład, każdą produkował ktoś inny, jest inne brzmienie, ale panuje nadrzędna wartość, która to scala.
Ja się nie zamknąłem w tamtym okresie muzycznym, słucham nowości, jest masa inspirujących rzeczy, które powstały pięć lat temu, lub dosłownie przed chwilą. Artyści z tamtych lat także pozostają otwarci na nowe nurty, pozakładali nowe zespoły i non-stop się rozwijają, ale cały czas zachowują swoje korzenie. My też ich nie obcięliśmy, a mimo to udało nam się cały czas iść naprzód. Kalkowanie siebie z dawnych lat – to jest właśnie odcinanie korzeni! My w tym Jarocinie graliśmy z 10 razy, ale ta etykieta stała się w pewnym momencie ważniejsza niż sama muzyka i sztuka.
JO: Gdzieś usłyszałem wypowiedź o was, która utkwiła mi w głowie: Gdyby 1984 mieli trochę więcej szczęścia, byliby tym, czym była Republika. Pytanie: czy Ty byś tego chciał? Odnoszę wrażenie, że 1984 sprawdza się, dlatego, że jest niszowy, prawdziwy, że nie ma zasięgu masowego.
PL: Jasne, że bym chciał. Ale my a Grzegorz Ciechowski i Republika to są zupełnie osobne historie życiowe i dziejowe. Każdy artysta chciałby, aby słuchało go jak najwięcej osób i którzy rozwijaliby się razem z jego muzyką. Ale moja droga jest taka, a nie inna. Masz rację, bardzo cieszy mnie, że mam tą stałą, wierną grupę fanów, którzy są cały czas ze mną. Siła 1984 pochodzi jednak z czegoś innego, a mianowicie faktu, że przez te wszystkie lata, mówiąc kolokwialnie, nie daliśmy ciała. Wszelkie kompromisy, jakie przyjmowaliśmy, były wyłącznie artystyczne. Duże wytwórnie trochę się bały, że ten nasz przekaz, teksty takie jak Obumarły organizm, to przyprawia o mdłości, zakłóci z kolei ich „wiarygodność”. My się wywodzimy z alternatywy i w niej pozostaniemy, ale staramy się zawsze kończyć to, co zaczęliśmy i wykorzystywać czas do dalszego rozwoju, którego zresztą jest coraz mniej.
JO: Ale czy elementem owej alternatywy jest wasza nieobecności w serwisach streamingowych? Winyle stare i nowe kupują głównie pasjonaci i znawcy, ale ich zapoznawać z 1984 nie trzeba.
PL: Wiem, trochę się źle z tym czuję, nikt o to nie zadbał. Ale wiele osób o to pyta. Musimy się nad tym wreszcie porządnie pochylić – mam nadzieję, że ta rozmowa będzie do tego przyczynkiem!
JO: Być może za wcześnie jest pytać o plany na przyszłość, ale mam nadzieję, że kilkanaście lat odstępu pomiędzy płytami to nie jest wasz naturalny cykl?
PL: Nie, nie. Te odstępy wynikają z tego, że mnie jest trudno znaleźć współpracowników, którzy pociągną ze mną to 1984. To nie jest takie proste. Stylistyka zespołu zmienia się z każdą zmianą personalną, a one trwają przez lata. A w ciągu tych lat potrafi zmienić się cała polityka wydawnicza w kraju, a takie zespoły jak my schodzą gdzieś tam na drugi czy trzeci margines. Za każdym razem, gdy zmienia się skład, trzeba przearanżować stary materiał. Tak było chociażby, gdy poznałem Roberta Tutę (Agressiva 69), z którym zrobiliśmy płytę 4891, a przy okazji odświeżyliśmy starsze numery na tą bardziej maszynową, industrialną modłę. Graliśmy razem 10 lat, ale rzeczywistość zrobiła swoje. Ten skład, który działa obecnie, siedział mi pod czaszką już od dłuższego czasu. Dodaliśmy Almę do składu, która nadała naszemu brzmieniu ten żeński pierwiastek, co też nie spotkało się od razu z poklaskiem. Teraz jest już twarzą zespołu, ale najpierw musiała przekonać tych, co nadal mają ten nasz obraz jarociński przed oczami. Mówiliśmy o fatum, ale dziś, w tym obecnym składzie jest jednak nad nami jakaś opatrzność, szczególnie w tym pandemicznym czasie. Gra się nam razem świetnie, panuje dobra, koleżeńska atmosfera, wszyscy są pod ręką. Udało się wydać nową płytę – nie jest aż tak źle!
JO: Pozostaje mi tylko życzyć powodzenia i przede wszystkim dużo zdrowia! Dzięki za rozmowę.
Klasycy brytyjskiego post-punka Chameleons wydali singel “Saviours Are A Dangerous Thing”, który jest zapowiedzią ich nowej płyty "Arctic Moon", która ukaże się 12 września. Zespół będzie jedną z gwiazd tegorocznego łódzkiego Soundedit Festival.
Międzynarodowy Festiwal Producentów Muzycznych Soundedit odbędzie się w Łodzi już po raz 17. W dniach 17-21 października odbędą się warsztaty, prelekcje, spotkania, wystawy i oczywiście wyśmienite koncerty. Pierwsze ogłoszone zespoły to: Fields of the Nephilim, The Chameleons oraz 1984.
"Bagno" czyli nowa płyta trójmiejskiej Bielizny trafi do sprzedaży 16 listopada.
Po znakomicie przyjętym ubiegłorocznym koncercie na Letniej Scenie warszawskiej Progresji grupa The Cult zaprezentuje się 9 czerwca na poznańskim Skwerze Enea Stadion.
Jeden z najpopularniejszych głosów początku lat 80. i 90. - szkocka wokalistka Maggie Reilly - wystąpi 1 października w warszawskim klubie Progresja w ramach trasy “Moonlight Shadow Tour”.
Wyczekiwany od dawna nowy album Turbo zatytułowany „Blizny” będzie miał swoją premierę 14 marca.
Twórcy niezapomnianego hitu "Runaway Train" zagrają po raz pierwszy w Polsce.
Istniejąca od 1984 roku wodzisławska nowofalowa formacja Opozycja zapowiada pierwszą od 13 lat płytę studyjną.
Po dwóch znakomitych koncertach w Krakowie i Warszawie w listopadzie ubiegłego roku, bracia Cavalera pojawią się w czerwcu w Gdańsku, Wrocławiu i Poznaniu.
Była wokalistka legendarnej niemieckiej grupy X-Mal Deutschland wydała debiutancki solowy singel.
Do sieci właśnie trafił soundtrack do filmu „Imago” autorstwa Andrzeja Smolika – wybitnego polskiego muzyka i instrumentalisty. Podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni, artysta otrzymał nagrodę za Najlepszą Muzykę. Ponadto, film w reżyserii Olgi Chajdas, nagrodzono Srebrnymi Lwami oraz za Najlepszą Główną Rolę Kobiecą dla Leny Góry. Singlem promującym soundtrack jest utwór „IMAGO SWAN”, który wykonuje Y (BOKKA).
Ukazała się nowa kompozycja wodzisławskiej grupy Opozycja zatytułowana "Bo nie wiedziałeś". Jest to zapowiedź czwartej płyty, która ukaże się w przyszłym roku.
Na 2024 rok przypada 40-lecie formacji Rage, a fakt ten Niemcy zamierzają świętować za sprawą światowego tournée. Zespół zaplanował dwa przystanki w kraju nad Wisłą, gdzie wystąpi 4 maja w Krakowie oraz dzień później w Warszawie.
Grupa z Bradford będzie promowała nową płytę studyjną na czterech koncertach w Polsce.
W tym roku mija 40 lat od premiery albumu "Shout At The Devil" Mötley Crüe. Z tej okazji ukazała się reedycja tej płyty w aż sześciu wersjach.
Album „Jestem” powstał z okazji 40-letniej pracy artystycznej Anny Osmakowicz.
W wieku 59 lat zmarł były basista grupy The Smiths - Andy Rourke.
2 czerwca do sprzedaży trafi niezwykła płyta rzeszowskich weteranów zimnej fali 1984.
Szwedzi z Little Dragon nagrali album „Slugs Of Love”, który ukaże się 7 lipca nakładem Ninja Tune. Wśród gości m.in. Damon Albarn oraz JID.
Jerry Harrison i Adrian Belew grają obecnie pod wspólnym szyldem i przy współudziale grupy Cool Cool Cool, wykonują repertuar Talking Heads. 25 maja zespół wystąpił w warszawskiej Progresji, dając porywający i energiczny koncert. Kilka godzin wcześniej spotkałem się z Adrianem, który opowiedział mi nie tylko o pracy z Jerrym, ale także m.in. o grupie Beat i projekcie FLUX.
Założona w 2003 roku przez Marca Collina i Oliviera Libaux francuska grupa Nouvelle Vague prezentuje covery muzyki punk, new wave, czy pop w oryginalnym anturażu bossa novy, dubu, czy reggae. Po śmierci Oliviera w 2021, Marc samodzielnie prowadzi zespół, wciąż nagrywając z rzeszą muzyków oraz wokalistek. Ostatnia płyta zespołu „Should I Stay or Should I Go?” ukazała się w ubiegłym roku, a kilka dni temu zespół wystąpił w warszawskiej Progresji w ramach jednej z odsłon tegorocznego festiwalu Soundedit. Przed koncertem mieliśmy okazję porozmawiać z Marcem, który opowiedział nam o swoim podejściu do materii muzycznej, wspomniał kilka momentów z bogatej kariery zespołu oraz zdradził, jak radzi sobie w czasach zdominowanych przez media społecznościowe.
Tears For Fears kontynuują dobrą passę od kiedy dwa lata temu wydali nowy, wyczekiwany album "The Tipping Point". Był on na tyle udany, że zespół ogłosił długą serię koncertów, przede wszystkim w USA, które od lat są ich domem, ale także na starych śmieciach w UK. A teraz szykują się do rezydencji w Las Vegas. Aby zachęcić fanów do sprawdzenia w jakiej formie są na żywo, TFF nakręcili rozpowszechniany na całym świecie film, a teraz wydali album koncertowy.
"Let Go" to już 22 album w czterdziestoletnim dorobku dorobku formacji KMFDM.
25 lutego grupa Queensrÿche wystąpi w warszawskiej „Proximie” w ramach wspólnej trasy z Night Demon. Jak się okazuje, będą to specjalne koncerty, na których zespół sięgnie do swoich najstarszych nagrań. O szczegółach opowiedział mi jej wokalista Todd La Torre, który zdradził przy okazji swój stosunek do oldschoolowego rocka i metalu, opowiedział o tym, jak utrzymuje formę, a także napomknął o nowej muzyce zespołu.
Rzeszowskie zimnofalowe 1984 wzięło "na warsztat" teksty legendarnego autora tekstów Bogdana Loebla. Owocem tego projektu jest album "Projekt Loebl", którego recenzję możecie przeczytać poniżej.