MM: To, co uderzyło mnie, gdy po raz pierwszy usłyszałem „At Swim”, to atmosfera – lekko nawiedzona, wręcz elegijna. Celowo nadaliście tej płycie taki charakter, czy wyszło to raczej mimowolnie?
LH: Naprawdę tak to odebrałeś? Boże, nie mam pojęcia, jak to się stało (śmiech). Nagraliśmy tę płytę w tydzień w dawnym kościele, może stąd takie odczucia. Myślę jednak, że tak naprawdę nie miało to aż tak wielkiego przełożenia na to, co znalazło się na tym albumie. To Aaron Dessner (gitarzysta The National, producent płyty – przyp. MM) jest odpowiedzialny za dźwiękową atmosferę, jaka panowała podczas pracy nad tym krążkiem. I nawet jeśli czuć tam jakiś upiorny nastrój, to jest on wynikiem działań Aarona.
MM: Po raz pierwszy usłyszałem o Tobie, słuchając „9” Damiena Rice’a 10 lat temu. Wiem, że poznaliście się kilka lat wcześniej, nagraliście tę płytę i pojechaliście razem w trasę…
LH: Musisz mi wybaczyć, ale kompletnie już tego nie pamiętam. To było 10 lat temu… Zupełnie już do tego nie wracam.
MM: A czy dała Ci coś współpraca z nim?
LH: Na pewno. Wiesz, dzięki Damienowi po raz pierwszy wystąpiłam przed dużą publicznością. Nauczyłam się poruszania na scenie i całej tej otoczki, która związana jest z koncertowaniem i trasami.
MM: Przechodząc już do czasów bieżących – to Aaron zaproponował Ci współpracę, której owocem jest „At Swim”. Jaki był jego pomysł na tę płytę?
LH: Po pierwsze – chciał nagrać moją płytę. Na tamtym etapie miałam już kilka pomysłów na piosenki, więc wiedziałam, że lada moment muszę zacząć ją tworzyć. Po drugie - jestem wielką fanką The National, więc zgodziłam się od razu. To jak spełnione marzenie. Wkrótce zaczęły się pojawiać już konkretne rozwiązania dla poszczególnych piosenek. Mam wrażenie, że Aaron szybko wsiąkł w ten materiał. Podstawą było jednak jego podejście do melodii, które jest ściśle powiązane z moim głosem na tej płycie. To było zupełnie nowe doświadczenie dla mnie – wcześniej starałam się jedynie jak najlepiej śpiewać do muzyki pozostającej nieco w tle.
MM: „Lo”, to pierwszy utwór, który napisaliście razem z Aaronem. Brzmi niczym hymn, a tymczasem to oda dla bezsenności. Miewasz problemy ze snem?
LH: Oj, miałam ogromne, kiedy nagrywaliśmy tę płytę. Bardzo źle to znosiłam, bo ciężko się w takim stanie tworzyło. To taki problem, z którym nigdy wcześniej się nie mierzyłam. Myślę, że każdego człowieka prędzej czy później dopadają tego typu dolegliwości. Jest na przykład 3 w nocy i myśli, które nas w tym czasie prześladują zdają się 10 razy cięższe, niż za dnia. Mnie trochę zajęło poradzenie sobie z bezsennością, ale na szczęście się udało. Dzisiaj śpię już dobrze.
MM: Z kolei „We, The Drowned” jest dość mroczny. Twój głos jest w nim na granicy szeptu. Czyim pomysłem był taki sposób śpiewania?
LH: To był mój pomysł (śmiech). Aranżacja trochę narzuciła taki sposób śpiewania. To zresztą pierwsza piosenka, jaką napisałam na tę płytę. Czułam się dość zdołowana, kiedy ją pisałam. To piosenka o samopoświęceniu się albo nawet autosabotażu, kiedy robimy coś z dużym zapałem przeciwko sobie.
MM: Natomiast „Anahorish” brzmi jak piosenka gospel. Mnie kojarzy się też z twórczością Clannad. Co oznacza to słowo?
LH: (śmiech) Ten utwór, to wiersz Seamusa Heaneya – irlandzkiego poety i noblisty. Anahorish staro irlandzka nazwa miejscowości, z której się wywodzi. Wydaje mi się, że w tym utworze odbijają się wpływy tego miejsca na jego życie. Myślę, że to odniesienie do domu idealnie koresponduje z resztą płyty. Umieściliśmy go w środku – jest nagi, tajemniczy, ale uwielbiam go śpiewać.
MM: A kim lub czym jest „Barton”?
LH: „Barton” nie znaczy tak naprawdę nic. Aaron podczas tworzenia nadaje od razu tytuły poszczególnym formom. Zazwyczaj są to jednak luźne skojarzenia. W tym wypadku nadał taki tytuł roboczy, żebyśmy mieli go po prostu nazwany i mogli do niego wrócić. I tak zostało. Chciałam go potem zmienić, ale tak się przyzwyczaiłam do tego tytułu, że stwierdziłam, że pasuje do reszty.
MM: A kto odpowiada za partie orkiestrowe na płycie?
LH: Zaaranżował je André de Ridder, wspaniały niemiecki skrzypek (współpracował m.in. z Maxem Richterem – przyp. MM). Zrobił to przepięknie.
MM: Musisz chyba lubić wodę, ponieważ twój pierwszy album (wydany w 2008 roku – przyp. MM) nosił tytuł „Sea Sew” (tłum. uszyte morze), a najnowszy - „At Swim” (tłum. w trakcie pływania)?
LH: Nie znoszę wody! I nie umiem pływać. To nigdy nie było moją domeną. Uwielbiam jednak patrzeć na morze, być nad morzem i podróżować drogą morską. Nie lubię jedynie być w morzu (śmiech). Przez wiele lat mieszkałam nad morzem, więc „Sea Sew” jest dość bogata metaforą.
MM: Myślisz już o nowej płycie?
LH: Nie! (śmiech) Wiesz, chcę jeszcze nacieszyć się tą. Ona wyszła pod koniec sierpnia, ale uważam, że świetnie nadaje się na obecną jesienną aurę. Ale słusznie, że o to pytasz, bo wkrótce będę musiała usiąść do nowych rzeczy.
MM: Dziękuję za rozmowę
Lisa Hannigan zaprezentowała najnowszy singiel "Fall".
10 maja, nakładem Play It Again Sam, ukaże się live album Lisy Hannigan oraz orkiestry s t a r g a z e, występującej pod batutą uznanego niemieckiego dyrygenta Andre de Riddera.
6 kwietnia będzie mieć premierę najnowsze wydawnictwo The Colorist & Lisa Hannigan.