- Twój ostatni album zatytułowany “The Annihilation Sequence” ukazał się rok temu. Czy masz już w planach nowe wydawnictwo?
- Tak. Przygotowałam trzy ep-ki, które ukażą się w tym roku. Są one zatytułowane: „Maiden”, “Mother”, “Crone” i dotyczą kobiet na różnych etapach życia. “Crone” będzie wydana jako pierwsza, a utwory które tam trafią będą oparte na zapętlonych partiach wokalnych. To wydawnictwo ma swoje źródło w pewnej kwestii dotyczącej starszych kobiet, na którą zwróciła uwagę moja matka. Otóż powiedziała mi kiedyś, że czym kobieta staje się starsza, tym jest bardziej niewidzialna. Dla większości osób taka kobieta staje się mało interesująca od strony seksualnej i wizualnej. Ludzie ją ignorują i pomijają. Taka sytuacja pokazuje, jak postrzegane są kobiety w społeczeństwie. Traktuje się je przede wszystkim jako obiekty seksualne. Więc takie osoby dostają zielone światło na szczere wypowiedzi, gdyż nie ma już nic do stracenia. Stara kobieta (crone), główna postać tej ep-ki, mówi głośno i ze złością o tym, jacy są ludzie i jak się nawzajem traktują. To postać, z którą lubię się utożsamiać. Dziewica (maiden) i matka (mother) są dla mnie zbyt naiwne i odgrywają w społeczeństwie bardzo specyficzne role.
- Skąd bierzesz inspiracje do swych tekstów?
- Najczęściej inspiracje czerpię z historii zasłyszanych wśród osób, które znam. Ale też wykorzystuję opowieści, które znalazłam studiując rodzinne drzewa genealogiczne. Są one ciekawe, gdyż jest w nich tyle faktów, co historii nieznanych. Wiesz tylko kilka podstawowych informacji na temat danej osoby i zastanawiasz się, jakie życie ten człowiek prowadził. Życie większości z nas przemija niezauważone przez historię, choć wielu z nas dokonuje wielkich rzeczy. I dzieje się to bez fanfar i patosu. Właśnie taki rodzaj bohaterstwa mnie interesuje, a nie to, co obserwujemy w filmach czy dowiadujemy się z książek.
Interesuje mnie również tematyka psychologiczna. Część moich tekstów została napisana i zaśpiewana z punktu widzenia ludzi cierpiących na megalomanię. Wydaje się im, że są potężni i wpływowi, choć w rzeczywistości tak nie jest. W kapitalizmie kult własnej osoby jest bardzo silny i spotykam wielu takich ludzi. Mój Ojciec był taki. Myślę, że pisane tekstów w ich perspektywy jest z mej strony próbą zrozumienia takich osób.
- Bardzo lubię Twój album „Passenger” z 2004 roku. Jest na nim kompozycja „Warsaw”. Skąd wzięłaś pomysł na ten utwór?
- Bardzo się cieszę, że podoba ci się ta płyta. Jest to elektroniczny album oparty na mych doświadczeniach. Przyjechałam do Niemiec z Nowej Zelandii by spróbować przewartościować swoje życie. Na Nowej Zelandii, skąd pochodzę, wpaja się nam, że to najlepsze miejsce do życia pod słońcem, a reszta świata jest straszna i dzieją się tam najgorsze, możliwe rzeczy. Oczywiście, że życie w spełnionym, zadowolonym z siebie społeczeństwie może być w porządku, ale brakowało mi tam wewnętrznego bogactwa, które chciałam odnaleźć gdzie indziej.
Zawsze marzyłam, by podróżować po Europie, a w szczególności po Niemczech, Polsce i Skandynawii. Wielka Brytania mnie nie interesuje, gdyż zbyt przypomina Nową Zelandię. Znam język niemiecki, więc najpierw pojechałam do Niemiec. Planowałam, że będzie to tylko przystanek w mej podróży, ale zrobiłam głupią rzecz, a mianowicie romantycznie się zakochałam w pewnym Niemcu. Związek skończył się na tym, że zbankrutowałam, mieszkałam w squacie i nie miałam pieniędzy na realizację dalszych planów. A kolejnym krokiem w mej podróży miała być Warszawa. Utwór „Warsaw” jest więc związany z tamtym trudnym czasem w moim życiu i tęsknotą, jaką wtedy odczuwałam za podróżą do tego miasta i przeżyciem czegoś bardziej ekscytującego niż to, czego zaznawałam wtedy. To także utwór o historii, która obejmuje stulecia pełne dobra i zła. Historia Nowej Zelandii jest stosunkowo krótka. Pierwsi ludzie pojawili się tam zaledwie 800 lat temu, a Europejczycy – nieco ponad 200 lat temu. Zawsze chciałam podążyć do miejsc, w których mogę „dotknąć” prawdziwej historii. Gdy komponowałam album „Passenger” byłam tego bardzo blisko, ale jednocześnie tak daleko. Dlatego tak bardzo cieszę się na wizytę w Warszawie w lutym.
- Wiem, że interesujesz się rewolucją przemysłową z XVIII i XIX wieku. Co Cię tak fascynuje w tym okresie?
- Zawsze podziwiałam ludzi, którzy potrafią iść naprzód, choć żyją w potwornych warunkach. Tak właśnie było w czasach rewolucji przemysłowej. Podziwiam również osoby, która znajdują radość w takich okolicznościach. W tamtych czasach ludzie znajdowali szczęście w rodzinie, a wiem od mojego dziadka, który był górnikiem w walijskiej kopalni, że wiele osób odnajdowało radość w ideach. Kiedyś mi opowiedział, że podczas pracy pod ziemią rozmawiali ze sobą cytując poezję bądź traktaty filozoficzne. W ten sposób podtrzymywali w sobie pragnienie życia.
- Jaka jest różnica w odbiorze muzyki na Nowej Zelandii i w Europie?
- Lubię grać w Europie bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Na Nowej Zelandii świetnie gra się dla publiczności undergroundowej, która nie boi się opowieści o tym, jak ciężkie i mroczne może być życie (śmiech). Gdy jednak wychodzisz z „podziemia”, spotykasz publiczność, która jest zupełnie nie zainteresowana tym, co prezentujesz. Słuchaczy, których nie interesują trudne tematy. Poza tym na Nowej Zelandii społeczeństwo żyje według recepty „amerykańskiego snu”. W Europie ludzie wiedzą, że życie może być ciężkie. Rozumieją, że czasem pojawiają się sytuacje, które ich przerastają, które nie pozostawiają wyboru. I trzeba z tym żyć. I dlatego tutaj, na Starym Kontynencie, jest zupełnie inny odbiór takiej muzyki jak moja.
- Choć na Nowej Zelandii jesteś artystką znaną i cenioną, to jednak płyty wydajesz w małych, niezależnych wytwórniach. Jakie korzyści przynosi współpraca z takimi małymi labelami płytowymi?
- Duże wytwórnie interesuje jedynie osiągnięcie zysku, a wtedy zabijane jest nowatorstwo. Dlatego takie wytwórnie wolą wydać coś, co jest podobne bądź identyczne z tym, co już odniosło sukces. W małych, niezależnych wytwórniach pracują ludzie, którzy kochają muzykę. Oczywiście, że muszą zarabiać na życie, ale u nich zysk nie jest priorytetem. A to oznacza, że ważne jest dla nich odkrywanie nowych dźwięków, wspomniane już nowatorstwo.
Duże wytwórnie kontrolują praktycznie wszystko, każdy aspekt działalności twórcy, który z nimi współpracuje. Najgorsze jest to, że przede wszystkim kontrolują muzykę, jaką ten artysta tworzy. Dla mnie to niedopuszczalne.
- W jaki sposób nawiązałaś współpracę z grupą The Eden House kierowaną przez basistę Tony’ego Pettita z Fields Of The Nephilim?
- Poznałam Stevena Careya z The Eden House na weselu naszego wspólnego znajomego. Poszukiwali wokalistki, która mogłaby wesprzeć ich na koncertach, a także wziąć udział w nagraniu albumu „Half Life”. Zapoznali się z moją dotychczasową twórczością, obejrzeli moje klipy na Youtube i uznali, że chcą ze mną współpracować. Przyszli na imprezę w mieszkaniu, w którym wówczas mieszkałam. Wróciłam późno z koncertu i nie poznałam, że to Tony i jego koledzy! Byłam zawstydzona, a oni się głośno śmiali, po czym zapytali, czy chcę z nimi współpracować (śmiech).
- Jaki był Twój wkład w powstanie drugiej płyty The Eden House „Half Life”?
- Wymyśliłam moje partie wokalne oraz napisałam słowa w utworach, w których śpiewam na tej płycie. Gdy dołączyłam do zespołu muzyka była już skomponowana.
- Działasz w branży muzycznej od wielu lat. Z czego jesteś dumna?
- Jestem dumna, że tworzę od tylu lat i jeszcze się nie zabiłam (śmiech). Prowadzę bardzo uciążliwy tryb życia, a cena bycia artystą niezależnym jest wysoka. Pomimo to, na koniec dnia i tak tworzysz muzykę, gdyż ona właśnie cię napędza. Gdybym przestała to robić, utraciłabym wiarygodność wobec samej siebie. Jestem szczęśliwa, że mogę nagrywać taką muzykę jaką chcę, choć płacę za to tak wysoką cenę.
Trasa Jordan Reyne po Polsce:
19.02. (środa) - ŁÓDŹ, Łódź Kaliska
20.02. (czwartek) - WROCŁAW, Łykend
21.02. (piątek) - WARSZAWA, Znośna Lekkość Bytu
22.02. (sobota) - GDYNIA, Ucho
23.02. (niedziela) - TORUŃ, Pub Pamela